MOSCOW CITY, RUSSIA

wtorek, 4 grudnia 2012

Love, love me do (You know I love you)

w Mordorze bez zmian. pogoda mogłaby się wreszcie zdecydować i nie płatać nam figli temperaturowych. przykład? proszę bardzo. wczoraj było minus 6, dziś jest plus 2, a jutro ma być minus 9. moja głowa źle to znosi. wątroba jeszcze gorzej - ileż można zażyć tabletek przeciwbólowych?!
do tego zrobiłam się nadwrażliwa i przeistoczyłam się w Chodzącą Tykającą Bombę Zegarową. wystarczy drobiazg i eksploduję - z moim francowatym charakterkiem o awanturę nietrudno. potykam się o zabawki i zaczynam zgrzytać zębami. Wiewiór reaguje na moje polecenia po 2'gim powtórzeniu? zaczynam przeklinać (pod nosem). Misha robi kaszkę 5 minut, a nie 3 i w powietrzu wisi burza. na dokładkę garnek kipi, ja łapię za rozgrzane ucho i czuję, jak skóra mi się do niego lepi... zaczynam wrzeszczeć na wszystko, na wszystkich i o wszystko. istny Sajgon.
najgorsze jest w tym wszystkim to, że w takich momentach przeważnie obrywają najbliżsi. podobno jeśli się naprawdę kocha, to skrajne emocje są nieuniknione. hmmm... w takim razie ja to muszę kochać nad życie - nie inaczej.

czwartek, 29 listopada 2012

poniedziałek, 26 listopada 2012

Just the way you are

Misha znów w Kazachstanie, a my z Wiewiórem zamarzamy w Mordorze. ok, w Astanie jest zimniej (minus 19), ale ponieważ nigdy tam nie byłam, to uważam, że my mamy gorzej.
zima nas jednak zaskoczyła. czaiła się jakieś 2-3 tygodnie i prawie uwierzyłam, że mrozy nie nadejdą. figa z makiem. termometr jest bezduszny. minus 10. choć w tym roku trochę trudno uwierzyć w zimę, bo nie ma śniegu.
poprawka. właśnie zaczął leniwie sypać. hmmm... nic nowego - instynktownie czuję, że moim powołaniem powinien być sen zimowy. długi i krzepiący. nawet bym nikomu nie przeszkadzała w swoim kątku. ehh!! żeby tylko mnie nikt nie przeszkadzał!!! pobożne życzenia.
od tygodnia Wredny 'pocuje' nieco bardziej umiarkowanie, ale za to domaga się, żebym mu śpiewała. cóż - Tatuś muzycznie utalentowany, jego geny. mnie słoń nadepnął na ucho i staram się publicznie nie popisywać swoim brakiem wokalu. a tu cały czas 'Mama poy!!!' (rus. Mamo, śpiewaj!). jak to dobrze, że dzieci kochają nas bezwarunkowo!!!
sąsiadów mi nie żal - oni wiercili, to ja śpiewam.

środa, 21 listopada 2012

I'm wide awake

LEKCJA
temat: BY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ!!
pytanie 1.: komu?
Wiewiór dzięki Bogu zdrowy, Misha na antybiotykach, a ja mam nieodparte wrażenie, że wykaszlę sobie nie tylko płuca, ale i śledzionę. za pieniądze wydane na lekarstwa mogłabym wybrać się na niezłe zakupy do Zary, albo innej galeryjnej chińszczyzny.
wypełzamy na spacer pociągające jak wszyscy diabli. bawimy się w chowanego, bo Wredny - tak jego natura - nie chce/może zrozumieć, że publicznie się bez uprzednio podstawionej chusteczki nie smarka. wpadamy na znajomych, których widzieliśmy na basenie. z grzeczności pytam, czy nie zachorowali.
(Czytelniku, jeśli jesteś mamą, proponuję Ci usiąść)
odpowiedź powala mnie na kolana. właściwie, to do teraz leżę i kwiczę. ale do rzeczty.
- 'nie!!! nawet odwrotnie: zawsze chodzimy na basen, jak dzieci są chore i mają gorączkę. popływają, ponurkują, śpiki sobie wymyją, zatoki oczyszczą. najlepiej, jak mają katar ropny. od razu humor im się poprawia'.
taaaaaak. z wrażenie tracę dar mowy i gapię się na nią, jak głupia. a mam ochotę wrzeszczeć i przywalić jej czymś tępym. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!
i nadal nie wiem, czy to jest jeszcze głupota, czy już ignorancja. i co jest gorsze.

piątek, 16 listopada 2012

I was like: "no please, stay here,"

zazwyczaj, kiedy chcemy dobrze, a tym bardziej, kiedy chcemy jak najlepiej, wychodzi na opak, czyli - jak zawsze. przynajmniej ja tak mam.
jako fanka zdrowego stylu życia (zimny prysznic, jedzenie w-miarę-nie-zmodyfikowane i domowe, spacery itd, itp.), zdecydowałam się zapisać nas z Wiewiórem na basen. yyy, to jest na pływalnię!!! wiem, wiem: basen to w szpitalu.
pomysł sam w sobie genialny w swej prostocie. Wiewiór lubi pływać, niech się więc bestia nauczy bez motylków. pytam:
- 'chcesz chodzić na basen?'
- 'da, da da!!!'
po takich solennych obietnicach udajemy się po czepki i kostium dla mnie (zajęcia są z mamusiami). kolejny etap to obowiązkowa wizyta u lekarza i skierowanie na krew, mocz i inne glisty. w Rosji nie ma, że 'ja chcę na basen!!!'. najpierw zaświadczenie, potem pływanie. wszystko oczywiście płatne, bo nasze ubezpieczenie zawsze czegoś nie obejmuje. po tygodniu oczekiwania można zadzwonić i się zapisać na konkretną godzinę.
pierwszy raz idziemy ze znajomymi - w kupie raźniej. pierwszy klops: przebieralnia w kantorku pani sekretarki. drugi klops: koedukacyjna. panowie i panie razem. my mamy to szczęście, że jedyny osobnik płci męskiej sam z siebie udaje się do ubikacji w celu zmiany odzieży (czyżby jakieś kompleksy?!?!?). nie przepadam za publicznym świeceniem czterem literami, więc moja ekwilibrystyka 'podręcznikowa' trochę trwa.
zajęcia same w sobie dobre, rzeczowe. dzieci uczą się nie bać wody, fali, nurkowania. pływają bez okularków i są szczęśliwe, jak ja w dziale dziecięcym Zary na shoppingu wzrokowym. miodzio!!! Wiewiór jako 'nowy' nieco kaprysi i ma lekkiego pietra, ale warto.
morał z tej historii jest jednak niezbyt pozytywny. miałyśmy tego pecha i ktoś podrzucił nam rzadkiej maści wirusowy katar. pierwszy skapitulował Wredny, potem ja, teraz Misha. co za zaraza!!!! nos zatkany, czerwony, stale kapiący.
jak to mawia nasz stary znajomy: 'nie tego się spodziewałem. pozostał taki niesmak'.

sobota, 10 listopada 2012

You may have my number You can take my name But you’ll never have my heart

oswajam się z myślą, że Mordor będzie przez najbliższe lata moim Domem... nie, nie... Domem 1 nigdy nie będzie.
nie zamierzam się nikomu tłumaczyć, dlaczego kocham Krk i lubię tam wracać. Dom to nie ściany i metraż, ale ludzie, którzy go tworzą. i co z tego, że czasem przypomina Bangladesz, kiedy przyjeżdżamy. nie zamieniłabym go na żadne idealne mieszkanka z wersalką Kler. a może jestem masochistką?
podczas gdy my z Mishą zadajemy sobie pytania w rodzaju gdzie i jak żyć, Wiewiór poznaje świat. i zadaje przy tym tylko jedno pytanie: 'po co?'. za to przez cały czas. to jej 'pocowanie' już mi bokiem wyszło. od rana do wieczora wszystko jest 'a po co?' ( to taka wersja 'dlaczego?' dla leniwych - prościej wymówić). my, dorośli, pewnych rzeczy już nie widzimy i nie zauważamy. rzeczy dzieją się, a my się temu nie dziwimy, bo tak jest i tyle. a mała Tabula Rasa wszystkiego musi się nauczyć: dotknąć, spróbować... wsadzić palce w kran, z którego leci woda. jakiż ten świat jest niesamowity!!!
hmmm, może pora w to uwierzyć?
...
a po co?
:D

wtorek, 6 listopada 2012

In the closet that's my stuff, yes

my tutaj, w Mordorze, nie przeszliśmy na czas zimowy. w ten sposób wyrażamy swoją jedność z częścią azjatycką Rashy. tak sobie to tłumaczę, kiedy nie mam kiedy zadzwonić do Krk. godzina gratis i moje rano, to jeszcze noc w Polandzie. moja noc - tam wieczór.
w tak zwanym międzyczasie Wiewiórowi stuknęły 3 lata. hmmm. w sumie niewiele, a ja i tak mam wrażenie, że Wredny jest ze mną od zawsze. mamy swoje dobre i złe dni, ale kurcze, kocham małpę nad życie. a jak śpi, to chyba najbardziej :))).
urodziny się udały i nawet okazało się, że umiem piec. no, może nie do końca piekłam, bo piekarnik nam nieoczekiwanie odmówił współpracy na tydzień przed Dniem Zero, ale tort smakował wszystkim (w tym miejscu serdecznie dziękuje Mamie za przepis na sernik bez pieczenia). ba - zasłużyłam sobie nawet na pochwałę cukiernika z 15'stoletnim stażem.
gdyby ktoś mi 4 lata temu powiedział, że wyjdę za mąż, będę mieszkać w Moskwie, piec i gotować i że będę chciała mieć dzieci, popłakałabym się ze śmiechu. i pewnie jeszcze postukała w czoło.
mówiłam, że się starzeję.

wtorek, 30 października 2012

I want it all I want it all I want it all and I want it now

no i masz babo placek. Wiewiór wykrakał i mamy zimę. ok - temperatury zimowe, bo śnieg spadł na ten moment ze dwa razy i pozostało po nim żałosne wspomnienie w postaci na wpół zamarzniętej brei. ba - nawet tutejszych drogowców to zaskoczyło i nie nadążali ze sprzątaniem jezioro-bajor z ulic i chodników. za to wieje, jak na biegunie.
taaaak. i znów, jak co roku, będziemy się odziewać godzinę, żeby półgodziny walczyć z mrozem na spacerze. jak ja to kocham. i tak przez kolejnych 7 miesięcy... przy dobrych wiatrach. bo czasem to i w maju powieje chłodem po czterech literach.
no nic. kupiłam spodnie narciarskie i termo galoty - nie powinno być najgorzej. póki co przynajmniej, bo w przyszłym tygodniu ma być nawet do - uwaga- 7 stopni na plusie... chociaż, jak mam być szczera, to wolę zimę z siarczystym mrozem. to zdrowsze i jak się potem człowiek cieszy, jak jest minus 10 - ho ho! szał!

poniedziałek, 22 października 2012

Lucky to have been where I have been

nie zdążyłam jeszcze się nacieszyć powrotem Mishy z 4-rodniowej delegacji w Kazachstanie, a już znów go nie ma, bo pojechał do Kijowa na kilka dni.
w sumie, to nauczyłam się już z tym żyć. zawsze modlę się tylko o jedno: żebym nie dostała migreny. a tak? wiem, że sobie poradzę. przecież nie raz już Pan Mąż wracał z pracy tak późno, że nawet nie zdążył powiedzieć Wiewiórowi 'dobranoc', a co dopiero mówić o kapaniu.
tym razem trochę mi tę moją logistykę skomplikowała konieczność ratowania własnego zdrowia. Pani doktor zdecydowanie odmówiła zapisania mi 5'tego antybiotyku w tym roku i kazała uczęszczać na inhalacje i fizjoterapię ... 10 dni pod rząd. świetnie. pytanie tylko JAK DO K..Y NĘDZY??!?!?! z kim ja zostawię Wiewióra na półgodziny plus droga w obie strony? z pomocą przyszła mi znajoma, która sama będąc kiedyś w takiej sytuacji, doskonale mnie zrozumiała. jestem jej niesłychanie i dozgonnie wdzięczna za codzienne pokonywanie połowy Moskwy i zupełną bezinteresowność. Boże - dzięki za Dobrych Ludzi!!! zaprawdę powiadam Wam: szanujcie Babcie i Dziadków (i szeroko pojętą Rodzinę), bo ich pomoc, to największy skarb w naszych zwariowanych czasach!

poniedziałek, 15 października 2012

We found love in a hopeless place

tyle się ostatnio działo, że zaczęło mi się nawet wydawać, że będę silna i nie będę płakać przy pożegnaniu. a jednak serca nie da się oszukać i nie udało mi się powstrzymać łez, kiedy mówiłyśmy sobie z D. 'do zobaczenia'.
moja najlepsza przyjaciółka ever wraca jutro do swojego Domu 1, do Ameryki. ja wiem, że powinnam się razem z nią cieszyć, ale póki co nie jestem w stanie. trudno mi sobie wyobrazić, że nie będę mogła podnieść słuchawki by do Niej zadzwonić, że już nie będziemy razem narzekać na Mordor, że nasze córki nie będą się razem bawić.
tak, wiem, że ocean da się pokonać, że to nie koniec świata. może ta odległość właśnie nas będzie łączyć. bo czasem chyba łatwiej się zebrać w Wielką Podróż, niż kupić bilet tramwajowy, czy wsiąść w taksówkę w tym samym mieście. obiecałam D., że będę dzielna, więc muszę być....

[idę sobie pobeczeć]

pozbieram się w bliżej nieokreślonym potem.

sobota, 13 października 2012

Baby, you Got all the puppets with their strings up

ostatnio sama się nie poznaję. i są na to dwa wyjaśnienia:
A. albo wreszcie dojrzałam;
B. albo mam już z górki;
nawet nie trzeba wiele się wysilać umysłowo, żeby dojść do konstatacji, że w sumie obie odpowiedzi to jedno i to samo, ale lepiej brzmi wariant A, nieprawdaż?
niemniej jednak do rzeczy. na wszelki wypadek proszę sobie usiąść - ja wiem, że dla niektórych to normalka, ale ja z kuchnią i kuchenką do tej pory się nie przyjaźniłam.
ZACZĘŁAM GOTOWAĆ po tzw.'DOMOWEMU', to znaczy Z PRZEPISÓW.
mało tego. jako człowiek czynu, rzuciłam się od razu na głęboką wodę i zrobiłam kluski śląskie. i nawet mi wyszły!!!! co prawda Mama dawała mi na bieżąco instrukcje przez telefon, Wiewiór radośnie przesiewał łapkami mąkę na co się tylko dało, woda kipiała, a ja klęłam jak szewc, ale operacja 'klucha' została zakończona sukcesem.
Aleksandra doceniła moje starania i powitała Mishę od progu wdzięcznym
-'Tata, mam jobi kuśki. ja lubi kuśki'.

czwartek, 11 października 2012

Nobody does it better

szumnie zapowiadane włączenie ogrzewania okazało się wielką i szczękającą zębami klapą. jeszcze jeden dzień w takim klimacie i moglibyśmy z powodzeniem zacząć hodować pingwiny, lemingi, czy innej maści reumatyzm.. brrrr! już na samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze.
taki przystanek Alaska to czysty survival. każde wypełznięcie spod ciepłego koca to był jakiś koszmar. przynajmniej dla mnie. Wiewiór wesoło sobie biegał, jeździł na walizko-jeździku i ogólnie zdawał się nie zauważać arktycznego klimatu w naszym M3. tylko pozazdrościć. a jako, że średnio widzę siebie pomykającą po mieszkaniu na rowerze, musiałam się zadowolić szybkimi przebieżkami z jednego pomieszczenia do drugiego.
sytuacji nie poprawiało graniczące już chyba z paranoją obmacywanie bulgoczących i plumkających kaloryferów. normalnie rozczarowanie za rozczarowaniem. a miało być tak pięknie. nigdy więcej stylu 'bezdomny'. a jednak. nawet w domu człowiek nie ucieknie od tych przeklętych warstw, no!

niedziela, 7 października 2012

Let's dance, put on your red shoes and dance the blues


powiało zimą. tak na poważnie. podobno słońce i temperatury dodatnie mamy już za sobą (coś dla pesymistów), lub w dalekiej perspektywie - wiosną, czyli w maju (coś dla optymistów). ja zaliczyłabym się raczej do realistów, więc z ciężkim sercem schowałam nasze kamizelki i wyjęłam wszelkiej maści kombinezony i kurtki. jutro powinnam dogrzebać się do walonek i wtedy z czystym sumieniem (i ciepłą nogą) będę mogła wkroczyć w 9-ciomiesięczny okres zimowy.
Wiewiór codziennie rano, natychmiast po przebudzeniu, pyta:
- juś zima?
taaaa. któregoś dnia - a czuję w kościach, że już niedługo - przyjdzie mi odpowiedzieć twierdząco na to pytanie. do tej pory warczałam 'dzięki Bogu, jeszcze nie!' i cieszyłam się najmniejszym kawałkiem niebieskiego nieba i każdym promieniem słońca. ostatnio Halios chyba zupełnie o nas zapomniał i zamiast złotej, mamy ołowianą jesień z huraganowym wiatrem. dobrze, że chociaż grzeją, bo moje korzonki zaczynały strajkować. cóż, na wschodzie bez zmian.

piątek, 28 września 2012

Instant Karma's gonna get you


ostatnie tchnienie lata w tym roku. aż nie chce się wierzyć, że w Moskwie może być tak pięknie i ciepło jesienią.
na zdjęciach złota polska jesień w parku Sokolniki. warto tam pojechać. dla każdego coś miłego: zadbane alejki, szaszłyki, las, wiewiórki (!!!) i wypożyczalnia rowerów. w Krk nie ma co marzyć o takich placach zabaw. Wiewiór z wrażenia nie wiedział, co z sobą robić, a nie wszystkie zjeżdżalnie, czy huśtawki były dziś otwarte.
tak. metro i parki to jednak są w Mordorze lepsze niż w ojczyźnie... jeden Orlik na Grochowskiej nie czyni wiosny.

czwartek, 27 września 2012

Need to curse to talk about you Need you less than I felt I would

znów w Moskwie. jesteśmy tu już 5 dni, a ja nadal dochodzę do siebie i staram się zapanować nad rzeczywistością. tym razem nie nastawiałam się już na jakieś pogodowe cuda i dlatego niespecjalnie się zdziwiłam, że przywitał nas deszcz i niska temperatura. nigdy nie udawałam - nawet przed samą sobą, że jestem perfekcyjną panią domu. gotuję, bo muszę. rodzina twierdzi, że bardzo dobrze mi to wychodzi, ale kto tam wie - jest szansa, że po prostu chcą być mili i nie mają innego wyjścia. talerze, garnki i inne kubki czasem leżą w zlewie cały dzień. leżałyby może i dłużej, ale aż tak leniwa nie jestem: perspektywa, że zaczną żyć własnym życiem mnie przeraża. karaluchy jako domowe zwierzątka jakoś do mnie nie przemawiają. nie prasuję. jestem zwolenniczką teorii, że porządne rozwieszenie prania to 95 % sukcesu. stałym rytuałem jest natomiast poranne mycie podłóg: Misha odkurza, ja tańczę z mopem. zazwyczaj bez większego entuzjazmu, ale nie ma, że boli. syf z ulicy musi zostać poskromiony.
im zimniej na polu i im ciemniej za oknem, tym większa ochota nie wystawiać nosa spod kołdry. jeszcze minutę, jeszcze minutę, jeszcze ... taaaa, jasne. nie po to ma się Wiewióra, żeby się walać w łóżku do ... 8'ej.

piątek, 21 września 2012

Falling from cloud 9

zawsze przed wyjazdem musi się coś wydarzyć.
w czerwcu, na dwa dni przed wylotem, dostałam zapalenia krtani i - dosłownie - leciałam na antybiotykach. teraz czas wracać, a ja znów będę podróżować z lekami. nie ma to, jak dowiedzieć się na tydzień przed terminem 'zero', że trzeba wyrwać ząb. do tego zdrowy. tak jest - przegrałam potyczkę z zębami mądrości. nie, żebym była do nich jakoś mocno przywiązana, ale jednak trochę żal. i właściwie, to nie bardzo wiem, czego bardziej: 3'ech stów za rwanie, czy jednak samego zęba. dzięki Bogu wszystko już ok - puk puk w niemalowane - szwy zdjęte, pacjent będzie żył.
teraz czas na pakowanie. potykam się już o te wszystkie niezbędne niezbędności, a kolejne spadają na mnie przy każdym otwarciu szafek, czy szuflad. metraż na G-skiej mamy iście królewski. no nic, grunt, że wszyscy zdrowi. jeszcze tylko podciąć grzywkę, bo cały prawie świat mi przesłania, i w drogę!

wtorek, 11 września 2012

The world needs wannabes, so...

ostatni przestój blogowo - życiowy spowodowany jest moim koszmarnym i wołającym o pomstę do nieba przeziębieniem. skąd się to cholerstwo wzięło nie wiem, ale też nie bardzo wnikam. powód jest banalnie prosty: moje szare komórki odmawiają współpracy. a miało być tak pięknie...
jakby mało było tego, że jestem pociągająca jak wszyscy diabli, to jeszcze w nocy obudziłam się z bólu zęba. nie ma to jak idące _________ (tu pojawia się ciąg niezbyt nadających się do publikacji epitetów)ósemki. mój dentysta nie chce rwać, a ja z ochotą bym się ich pozbyła, tyle, że boję się, że mi się zgryz rozjedzie i będę wyglądać jak Karolak. brrrrr!!!
ciąg dalszy historii przypomina nieco horror. tani, ale jednak. w okolicach 18'tej doszłam do wniosku, że jeśli natychmiast nie wyjdę z domu z Wiewiórem, to ktoś kogoś niechybnie zagryzie. odziałam się i popełzłyśmy na najbliższy plac zabaw. zapięłam Wrednego łańcuszkiem na huśtawce, huśśśśśśś i ... omal nie zostałam kaleką. nie wiem, jak to się stało, że nie wyjęłam palca z kółka do zapinania. oszczędzę sobie i innym opisu mojej ręki. sił starczyło mi tylko na to, żeby zatrzymać krwawienie i odczołgać się od feralnej huśtawki. omal tam nie zemdlałam, ale wzięłam się w końcu w garść, bo kto by się Wiewiórem zajął? pełno ludzi, a nikt nawet mnie nie zapytał, czy wszystko ok. może jakby mi łeb urwało, to ktoś by zareagował.
niezbyt miła konkluzja. znieczulica totalna, czy co?!?!?

środa, 29 sierpnia 2012

Life is life

wprost uwielbiam takie dni.
budzę się o godzinę później, niż zwykle i ten poślizg opuszcza mnie gdzieś tak koło ... 22'giej. śniadanie połykam i dławiąc się kawą wykonuję jakąś 1/10 swoich codziennych ćwiczeń. ale nie ma co narzekać: za resztę można śmiało uznać gimnastykę w postaci mycia okien. ja to nawet to mycie bym zniosła, tylko te parapety (zewnętrzne)!!! ja nie wiem (i chyba nie chcę wiedzieć), czym się żywią te nasze legendarne krakowskie gołębie, ale zmyć ich kupska nie sposób. za każdym razem obrzucam pierzaste tatałajstwo inwektywami godnymi lepszej sprawy i mam niezbyt humanitarne wizje ich wykańczania.
oczywiście pod nogami cały czas pęta mi się żądny nowych wrażeń Wiewiór. a to prawie wsadza łapy do wiadra z wrzątkiem, to znów pędzi z mopem przez całe mieszkanie pomagać. do tego buzia mu się nie zamyka i po 10 minutach od pobudki mam ochotę założyć mu knebel.
i zawsze, no zawsze, kiedy zabieram się za jakąś dłuższą robotę i mam np. ręce w mielonym, słyszę zadowolony wrzask Wrednego: 'Mama, duza kupka jest!'...
żyć nie umierać.

piątek, 24 sierpnia 2012

All those fairytales are full of shit

jak sama czegoś nie zrobię, to nici z tego, że będzie dobre/rze. i nie mówię teraz (wyjątkowo :>) o facetach.
zazwyczaj gotuje Mama, a ja wiję się jak piskorz, żeby tylko nikt mnie do kuchni nie zapędził. tak zwane pichcenie mnie nie kręci. z przepisem tym bardziej. do tortów i ciast nawet się nie zabieram. no cóż, czas powiedzieć otwarcie: daleko mi do Okrasów i innych Gesslerów obu płci.
wczoraj nie udało mi się niestety wmówić Mamie, że tak mi się chce 'domowego jedzenia' i zrobienie obiado-kolacji spadło na mnie. jako, że temperatury mamy iście południowe, wybór menu był oczywisty: sałatka. konkretnie klasyczna w moim wykonaniu, czyli 'na winie' (co się nawinie - do miski!). po lekturze artykułu o szwindlach producentów jedzenia (poniedziałkowy Dziennik Polski - polecam!!!), coś mnie tknęło i przeczytałam skład 'kurczaka wędzonego'. brrrrr!!! prawie cała tablica Mendelejewa!!! niby nic nowego i odkrywczego, a jednak zawsze szokuje tak samo: ładne opakowanie, reklama cud-miód produktu, a w środku kicha.
niestety też potwierdziły się moje obawy w stosunku do jedzenia dla dzieci. producenci albo oszukują i jakiegoś - nawet głównego - składnika nie dodają wcale, albo zastępują go nie-wiadomo-czym. i oczywiście dodają konserwanty, sztuczne barwniki i glutaminian sodu - dla smaku. a że nie informują o tym na opakowaniu? a kto by to kupił?!?! reklama robi swoje. a potem dziwimy się, że pupa jak u pawiana, że wysypka, że policzki czerwone. heh.
ja tam wolę wiedzieć, co wsadzam do garnka i że indyk to indyk, a nie 'kurczak z jelenia'.
chyba, że to taka zawoalowana aluzja: konsumenta mamy za jelenia...

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Red is dead, blue is through, Green's obscene, brown's taboo.

widmo bliskiego już wyjazdu na wschód zmusiło mnie do rewizji jesiennej garderoby. mojej i Wiewióra. i o ile moja szafa ostatnio dryfuje w stronę 'przemyślana i ponadczasowa', to wiewiórcza już nie bardzo.
klimat, w jakim przychodzi nam bytować, jest jaki jest. natury nie oszukasz i nijak ma się do niej moda dyktowana i wymyślana w warunkach południa Europy. szorty na zimę? a może mini i kurteczka nad pępek? jasne!!!! prawie na rosyjską jesień, że o zimie nie wspomnę. mordorowe ceny również taktownie przemilczę.
cały szkopuł w tym, że nie sposób za ludzkie pieniądze znaleźć dla dziewczynki coś, co nie jest różowe, w panterkę, albo brokatowe. ostatnio musiałam na gwałt szukać tenisówek dla Aleksandry i na dziale dziewczęcym miałam zawsze do wyboru róż, albo róż z cHolernym Kotem (Hello Kitty). na dziale chłopięcym królują za to głównie błękity, brąz i pomarańcz. jakby paleta barw się ograniczała do pięciu kolorów. ze świecą szukać żółtego, granatowego czy szarego. jak już coś się takiego znajdzie, to zwykle ze szpetnym nadrukiem. prostota nie jest popularna.
od dziecka podział ról jest jasny i oczywisty: dziewczynki mają być infantylne, a chłopcy techniczni. z zabawkami to samo. dla córeczek mopy i garnki, dla synów samochody i pistolety. a co, każdy ma znać swoje miejsce w życiu.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

It just takes a little bit of this, a little bit of that

nie lubię polityki. wiem, że to niezbyt dojrzała postawa i jako obywatelka powinnam się nieco bardziej angażować, ale całe to bagienko przyprawia mnie o mdłości.
dorośli, ale niekoniecznie dojrzali chłopcy walczący o władzę to coś, co zdecydowanie częściej mnie bawi lub irytuje, niż interesuje. i niech sobie tam podskakują ile dusza zapragnie, dopóki nikomu nie dzieje się krzywda i życie statystycznych Kowalskich nie jest utrudniane głupimi lub/i niepotrzebnymi przepisami. niestety coraz bliżej nam do standardów made in Russia, niż do cywilizowanej części świata. chyba.
ze względu na koczowniczy tryb życia czasem coś ważnego mi umyka i potem klops. polityka to śliski i grząski grunt i szkoda, że nasi parlamentarzyści zamiast zgodnie i zgrabnie pokonywać zakręty historii, podkładają sobie wzajemnie nogi, żeby nie powiedzieć świnie. mam już dość Smoleńska, Madzi z Sosnowca, ministry Muchy i Pawlaka, a jak widzę (lub co gorsza słyszę) Prezesa, to mam wrażenie, że PiS to zalegalizowana sekta. myślałam, że dno zostało już osiągnięte, ale nie - zawsze jest ktoś, kto puka od spodu.
Amber Gold. najlepszy przykład na to, jak potrafimy być naiwni i łasi na szybki zysk. dorośli ludzie. a fe.

to pisałam ja, masha.

piątek, 10 sierpnia 2012

Some useless information Supposed to fire my imagination

dziś rano powiało jesienią. brrrr... czas odgrzebać cieplejsze ciuchy i kupić bilety powrotne do Mordoru. okrutne, ale prawdziwe.
Wiewiór coraz częściej pokazuje swój wredny charakter i neguje wszystko, co tylko może. a jak nie może, to przynajmniej się stara. wstawać z łóżka nie chce, przebierać się nie chce, jeść nie będzie, na spacer nie pójdzie, zabawki nie pożyczy, rąk myć nie zamierza. od rana do wieczora NIE. czasem się zastanawiam, jak nasza Mama przeżyła z bliźniakami. ciarki przechodzą na samą myśl. a może czasy były inne? może nadmiar zabawek/infromacji/możliwości wcale nie jest taki dobry dla dzieci? dobra doczesne w ilości hurtowej potrafią totalnie przytłoczyć i o ironio - zanudzić małego delikwenta. jako rodzice chcemy dobrze, ale czasem wychodzi zupełnie na opak.
nie dajmy się zwariować. gdybym chciała ulegać wszystkim prośbom Wrednego to już dawno bym go zgubiła w morzu plastiku, pluszu i plasteliny.

sobota, 4 sierpnia 2012

Singing la-da-da-da-da






dziś znów posłużę się obrazami. słowa nie chcą tworzyć zdań i opornie mi idzie przelewanie myśli na wirtualny papier. mam nadzieję, że impotencja twórcza szybko minie i wrócę w wielkim stylu.
hmmmm brzmi egzotycznie.

środa, 1 sierpnia 2012

Is this the real life? Is this just fantasy?


wszystko, co dobre, szybko się kończy.
banały banałami, ale chyba właśnie wróciłam z wakacji swojego życia. aż nie chce się wierzyć, że nad morzem może nie śmierdzieć smażoną rybą!!! łał. odkrycie co najmniej epokowe, nieprawdaż? tak tak. właśnie się na forum publicznym przyznałam, że do tej pory kopałam grajdoły tylko nad naszym swojskim Bałtykiem. a tu wielki świat. raj.
to nic, że trzeba było nieomal walczyć na pięści o miejsca w samolocie Taniego Przewoźnika. to nic, że prawie nikt nie rozumiał na miejscu po angielsku. to nic, że niczego nie jesteś w stanie załatwić od 13'tej do 17,30. witamy pod włoskim niebem.
Benvenuti in Sardegna.

piątek, 6 lipca 2012

Every day I need another dose

nastały trudne czasy dla gryzoni z rodziny Wiewiórów. upał to zdecydowanie nie jest to, co Wredny lubi najbardziej.
z tej okazji pobudkę mamy koło 6.30, kiedy moje jestestwo domaga się przewrócenia się na drugi bok, a nie zajmowania rozdrażnionym prawie 3'latkiem. plusem całej sytuacji jest to, że koło 8 jesteśmy w miarę zwarte i gotowe do podboju piaskownicy. entuzjazm rozpiera co prawda tylko połowę naszej 2-osobowej ekipy, ale co tam niuanse.
mimo tak wczesnej pory po 20 minutach mam ochotę desantować się z powrotem do domu i wskoczyć prosto spod prysznica do lodówki. nie pozostaje mi jednak nic innego, jak szwendać się za wszystkochcącym Wiewiórem. po 2 godzinach w piekarniku wracamy szczęśliwie w tereny zacienione, nieodmiennie przy akompaniamencie wrzasków zmęczonego i lekko przypieczonego Wiewióra. i koło 13'tek Hitler kaput.
2 godziny błogiej ciszy... nie samym nocnikiem żyje człowiek.
i pomyśleć, że to jeszcze nie koniec tej kanikuły. Afryka dzika.

środa, 4 lipca 2012

It messed me up, need a second to breathe

nie, w tym roku nie będę narzekać na upały. moskiewska wiosna, bardziej przypominająca środek października, skutecznie wyleczyła mnie ze sceptycyzmu słonecznego. nie twierdzę jednak, że słupek rtęci na 22 stopniach mnie nie cieszy. miła odmiana всего лишь.
w ramach przygotowań wakacyjnych postanowiłam się zaopatrzyć w kostiumy kąpielowe. zadanie niby proste - sklepy pełne, ruszyły wyprzedaże - nie takie rzeczy się już robiło. taaaaaa. jasne.
po pierwsze: rozmiary. z gaciami jeszcze można pokombinować. gorzej z górą. projektanci/producenci strojów widzą kobiety biegunowo: albo pierś rubensowska, albo jej brak, ocierający się niebezpiecznie o zanik. nie narzekam na swój biust - daleko mi do Pameli, ale dobry puch-up'y nie jest zły. da się.
odstałam swoje do przymierzalni, szczęśliwa zabieram się za mierzenie. przy 3 modelu mój entuzjazm opada. tu mi wypływa, tu sterczy, a tam spłaszcza. do tego na plecach czuję popędzający oddech rosnącej kolejki. miodzio. ze sklepu wychodzę bogatsza o majtasy, ale bez góry. spokojnie - topless'u nie planuję. aż tak odważna to ja nie jestem. nie chciałabym mieć na sumieniu cudzej ślepoty. co to, to nie.
wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że skończę w swoim starym kostiumie z czasów przedwiewiórczych. będę brylować na plaży w starociu udając, że to taki oldscoolowy vintage. i że hehe - się wie co w modzie piszczy.

środa, 27 czerwca 2012

Picture perfect memories scattered all around the floor

krk
tym razem nie mogę uwierzyć, że już jestem w Domu 1. lato wreszcie odzyskało swój jedyny właściwy zapach: truskawek i świeżych ogórków kiszonych. za oknem zieleń po horyzont i powietrze, którym da się oddychać bez ryzyka, że zaczniesz świecić od ilości zanieczyszczeń.
powoli odzyskuję siły i ochotę do życia. długa podróż pod znakiem klimatyzacji nieco opóźniła moją gardłowo - krtaniową rekonwalescencję. nasz kochany LOT jak zwykle dał ciała i Misha był zmuszony zostawić mnie samą na pożarcie zmęczonego i znudzonego Wiewióra. w takich chwilach naprawdę trudno być patriotą. o jakości jedzenia na pokładzie nie wspomnę, bo nie chcę się powtarzać. lakonicznie rzecz ujmując: na zachodzie bez zmian.
nie mogę się już doczekać wyjazdu do Suchej. może to i nie morze, ale chwilowy brak 'dobrodziejstw' cywilizacji (patrz: internetu i TV) dobrze mi zrobi. mojemu portfelowi też. przez to cholerne Allegro niedługo zbankrutuję. ot i co.

piątek, 22 czerwca 2012

I gotta get back to simplicity

niepostrzeżenie minęło prawie 90 dni i znów czas na pakowanie walizek.
ostatniego miesiąca nijak nie mogę zaliczyć do udanych, ale i tak nasza mała stabilizacja zdaje egzamin. nie chcę i nie będę myśleć o tym, co po wakacjach. czas na życie chwilą.
na tym właśnie mam zamiar się skupić w najbliższym czasie. muszę wreszcie zająć się swoim zdrowiem na poważnie i np na dobry początek zacząć jeść śniadania. koniec z kawą na pusty żołądek i chipsami zamiast obiadu. aż mnie ciarki przechodzą, jak wspominam swoje menu. brrrr!!! gdyby głupota miała skrzydła, to niechybnie okrążałabym obecnie księżyc.
jeszcze tylko jeden antybiotyk i powinno być dobrze. MUSI BYĆ DOBRZE!!!

niedziela, 17 czerwca 2012

I wanna hold 'em like they do in Texas plays









chciałabym, żeby wszystkie dni, były takie, jak dzisiejszy, kiedy ma się ochotę powtarzać, jak zaklęcie: 'chwilo trwaj wiecznie!!!'.
znów Park Kultury. tym razem z Dzidkiem i na rowerze wodnym. Wiewiór, jak przystało na wytrawnego wilka morskiego, wcale się nie przejmował kołysaniem i niewzruszenie pochłaniał swoje ukochane paluszki. nawet nie bardzo go interesowały kaczuszki i łabędzie. drób nie jest konkurencją dla jedzenia - co to, to nie.
taki miły dzień. no dlaczego obrona Holandii daje d..y?!?!?!?! no dlaczego?!?!?!

wtorek, 12 czerwca 2012

Let's forget about time











dziś Dzień Rosji. z tej okazji postanowiliśmy chwilowo porzucić miejscowe place zabaw na rzecz Parku Kultury. nie tylko my wpadliśmy na tak oryginalny pomysł, ale sezon daczowy trwa, więc raczej nikt sobie na głowy nie wchodził.
tym razem uzbroiliśmy się w wiaderka i łopatki (Wiewiór), oraz słuszną ilość kremu z filtrem, ponieważ już od 9 rano słupek rtęci osiągał szalone i rozpustne wartości (26 w cieniu!!!).
przez całą drogę Wredny wymuszał wizytę w piaskownicy, którą pamiętał z zeszłorocznego, zimowego wypadu. to chyba największa piaskownica, jaką w życiu widziałam (plaże i pustynie się nie liczą). świetnie zaaranżowana, z drewnianymi wykończeniami, zadaszeniami i czymś w stylu parawanów. dorośli mają do dyspozycji wiele ławeczek i nie trzeba pędzić na złamanie karku, żeby 'se posiedzieć'. takie rzeczy tylko w Moskwie. o całej infrastrukturze dla dzieci chyba jednak spłodzę osobny post, bo warto.
nie dane nam jednak było tym razem odwiedzić tej Mekki, gdyż na horyzoncie zaczęły się pojawiać zdradziecko czarne chmury, przemieszczające się z dość niepokojącą prędkością w naszą stronę. tak więc obejrzeliśmy sobie atrakcje parkowe w tempie nieco zawrotnym, ciągnąc za sobą zrzędzącego Wiewióra. w ostatniej chwili dopadliśmy kawiarni i zaraz potem rozpętała się burza.
muszę przyznać, że od czasu mojej pierwszej bytności w Parku Kultury wiele się tu zmieniło i wszystko na plus. ubikacje to już nie dziury w podłodze z kabinkami bez drzwi, ale sracze na światowym poziomie. ba!! nawet pachną!!! wszędzie jest czysto, kosze na śmieci w ilości wystarczającej, trwa przycięta równiutko, przezroczyste stawy i fontanny. dobrze oznaczone ścieżki rowerowe, place zabaw, nawet plaża dla siatkarzy. dla chętnych jest wypożyczalnia rowerów wodnych (2 i 4 osobowych), rolek i rowerów. leżaki, hamaki i czyste pomosty do opalania są bezpłatne. aż chce się tam wracać i spędzić dużo więcej czasu.
ps: po deszczu moja piękna kokarda wyglądała jak grzebień zdechłego koguta, więc zdjęcia raczej nie nadają się do publikacji :)

czwartek, 7 czerwca 2012

You drive me crazy

z cyklu 'poRADY cioci Mashy': dziś o samochodach, kierowcach i ich zwyczajach.
kiedy pierwszy raz przyjechałam do Moskwy dziwiło mnie, że większość ludzi, by przedostać się na drugą stronę ulicy, wybiera przejścia podziemne. myślałam: 'aha. mniej świateł, mniej stania. mądrze'. dziś już wiem jak jest prawdziwa przyczyna. tak jest najzwyczajniej na świecie bezpieczniej.
w Moskwie nie ma czegoś takiego jak 'kultura jazdy'. długo się zastanawiałam jakiego zamiennika użyć i wreszcie mam: wolna amerykanka. kierowcy i - o zgrozo - kierowniczki, najczęściej kierują się zasadą 'z drogi!!!!!! JA jadę!!!'. jak komuś się spieszy szczegóły nie mają znaczenia. czerwone światło? phi!!! zakaz skrętu? wolne żarty!
powoli zaczynam wierzyć w to, że naprawdę większość ludzi jeździ z kupionym prawkiem. kursy i egzaminy? a po co, jak za 'niewielką' sumkę można w każdej chwili nabyć stosowny papierek. na każdym słupie wiszą ogłoszenia: 'DYPLOMY. POZWOLENIA NA PRACĘ. PRAWO JAZDY'.
tutaj nauczyłam się jednego: jak mam gdzieś iść, wybieram trasę z możliwie jak najmniejszą ilością przecznic i przejść. no chyba, że podziemnych.
aż strach się bać co by było, gdyby metra nie było!!! brrrrrr!!!

wtorek, 5 czerwca 2012

When I'm sixty-four

dobijam sześćdziesiątki. dobrze, że nie rocznikowo, chociaż wcale nie uważam, że w tych okolicach kończy się życie.
otóż po raz pierwszy w karierze moja waga oscyluje w okolicach 60 kg. właściwie, to nie powinnam się tak cieszyć, bo ową 'zasługę' muszę zapisać na konto antybiotyków i kolejnego zapalenia krtani, ale nie bądźmy małostkowi. jestem w końcu kobietą: spadek wagi cieszy. w sezonie plażowym tym bardziej. nie to, żebym się wybierała nad morze, ale teraz to nawet na balkonie będę mieć pełen komfort psychiczny. szaleństwo!!!
za oknem znów snuje się koszmarny, biały puch. zima dwa razy do roku? takie rzeczy tylko w Rashy. końca nie widać, ale co mi tam - za 3 tygodnie jedziemy do Domu 1!!!

huuuuuuuuuuuuuuuurrrrrrrrrrrrrrrrraaaaaaaaaaaa!!!

wtorek, 29 maja 2012

Animals and children tell the truth, they never lie

pogoda z ostatniego tygodnia 'sponsoruje' wiewiórcze i moje przeziębienie. jesteśmy obie tak pociągające, że aż trudno uwierzyć. tak więc jednak fanatyzm nie popłaca. nawet, jeśli chodzi o spacery. dziś wieczorem idę do lekarza i już zaczynam wymyślać w miarę realny powód, dla którego zamiast o siebie dbać po operacji, szlajałam się godzinami na tutejszym wygwizdowie...
dzieci nie kłamią. no dobra - dzieci w wieku Wiewióra. starsze - skalane 'magią' naszego świata niestety już tak.
spacerujemy po parku, podchodzi do nas moja koleżanka, Debbie. rozmawiamy sobie i mówię:
- no przecież chciałaś się spotkać z ciocią Debbie i Eweliną [jej córeczka]!'.
na co Wredny na cały regulator:
- Ciocia Bibia da, Nina - nie!!! [ciocia Debbie tak, Ewelina - nie!]
...
co przypomina mi przekazywana z pokolenia na pokolenie historię z dzieciństwa mojego wujka.
Wojtuś idzie z Mamą (moja Babcia) za rączkę, nagle spotykają znajomą Babci. Babcia:
- Wojtusiu, ukłoń się!
- Krowa!!!
- Wojtusiu!!! [ze świętym oburzeniem, w konsternacji] przecież to jest moja znajoma, pani Kowalska!!
- STARA KROWA!!!

dobrze, że Wiewiór jeszcze nie jest zbyt rozmowny, bo pewnie nie raz by mi wypalił z czymś w takim stylu. czyżby wszystko przed nami?!?!?!?!

czwartek, 24 maja 2012

Jungle life I'm far away from nowhere

jeśli któraś z Pań chciałaby sobie ponarzekać na Polaków, to proponuję nieco się powstrzymać. nie są idealni - tu się w stu procentach zgodzę - ale zdecydowanie zyskują przy porównywaniu. z facetami z zachodu nie mam doświadczenia, więc skupię się na obiektach zza Buga.
wychowana zostałam w przekonaniu, że kobiecie się ustępuje, przepuszcza w drzwiach i ogólnie należy je traktować z szacunkiem. takie podejście nie pasuje nic a nic do moskiewskiej brutalnej rzeczywistości.
sytuacja nr 1:
metro. w godzinach szczytu nie ma miejsca na ceregiele, czyli kto pierwszy, ten lepszy. mężczyźni, chłopcy, faceci - nikt nie ustępuje. ani starszym, ani kobietom. wsiadłaś później? postoisz. kiedy byłam w ciąży, miejsca ustępowały mi tylko kobiety, przeważnie starsze.
sytuacja nr 2:
schody. jakiekolwiek: w przejściu podziemnym, w bloku, nie ważne. jadę z wózkiem. nigdy żaden mężczyzna mi nawet nie zaproponował pomocy. nie powiem, że w PL'u panowie się rwą na wyprzódki do taszczenia cudzych dzieciaków, ale nie zdarzyło mi się, żebym musiała sama wyciągać/ściągać 4 kółka po schodach.
sytuacja nr 3:
coś mi upadło. jak jestem gapa, to muszę sobie sama podnieść. ostatnio wiatr porwał nam balon. jeden z tatusiów, owszem, zatrzymał go nogą, ale schylać się musiałam ja. dobrze, że nie zrozumiał, od kogo go zwyzywałam pod nosem.
a jeśli to nie dżungla? może to takie nowoczesne podejście jest? chciałyście równouprawnienia, to macie.

wtorek, 22 maja 2012

No inhibitions-make no conditions

mała Sharapova i bańki mydlane :)

moje gardło powoli powraca do normy, a wraz z nim moja waga. jedynym, ale za to zdecydowanym plusem 'gardłowych' operacji jest utrata kilogramów. drastyczne, ale prawdziwe: dieta NŻ.
ja to jeszcze nic. po 4 dniach mogę mówić i przekąsić małe 'conieco'. mąż koleżanki swoje migdały wyciął i nie dość, że tydzień leżał w szpitalu, to jeszcze jakieś dobre dwa nie będzie mógł jeść i ledwie mówi. czyżby nowa dieta-cud?!?!?!
żarty żartami, ale tak naprawdę, to bardzo mocno liczę na to, że wreszcie przestanę chorować na wszelkiej maści anginy i będę mogła jeść lody. do tej pory od samego patrzenia na zimne napoje dostawałam bólu gardła.
już od dawna mam wizję siebie objadającej się lodami ze Starowiślnej i pijącej zimną Colę z lodem. jutro lekarz powie mi, czy to marzenie się spełni.
z realizacją kolejnych jeszcze trochę się będę musiała wstrzymać, ale perspektywy są optymistyczne. jak miło!

sobota, 19 maja 2012

Don't speak don't speak don't speak

dziś u nas dzień ojca, czyli tatusiowe spacerują z dziećmi. w końcu jest sobota i można liczyć chociaż na taką pomoc ze strony Drugich Połówek.
Wiewiórowi udało się Mishę wyciągnąć do ZOO i dobrze, bo jedyne, o czym teraz marzę i czego mi potrzeba to cisza i spokój.
po wczorajszej operacji gardła nie mogę jeść, przełykać, ale co gorsza - nie mogę mówić!!! ja!!!! to jakiś koszmar ... i tylko Misha w siódmym niebie, bo nikt mu nie truje i nie domaga się zrobienia tego, czy tego. Wredny raczej grzeczny, ale co jakiś czas - w swoim stylu - przypomina sobie, że można by mamę nieco pofatygować i wpada do sypialni z dzikim wrzaskiem.
plan pierwotny i optymistyczny zakłada, że gdzieś tak po 4-5 dniach wszystko wróci do normy. no dobra, cóż mogę zrobić, czekam. ale jakoś tak średnio mi się widzi tak ekspresowy powrót na łono jedząco-mówiącej części ludności. niby gardło nie serce, czy noga, ale potraktowane laserem też potrafi się dać we znaki. i lepiej mieć je w formie, niż przypalone.

środa, 16 maja 2012

But Johnny my friend, she's not what she seems

tyle się dzieje, że ledwie jestem w stanie ogarnąć rzeczywistość, a jakby kto pytał, to nic nowego.
Misha w delegacji (n-tej już w tym roku), bieganie z Wiewiórem na zajęcia, plus pakiet obowiązkowy: gotowanie, sprzątanie, mycie, czesanie, ubieranie itd, itp. - ni mniej, ni więcej, jak codzienność każdej kobiety.
ale ale. nieco się jednak zagalopowałam z tym brakiem nowości. otóż Wredny ma adoratorów. wiem, że dla niektórych to będzie mały szok, ale to i tak podobno spóźniony start. nasi znajomi obu płci już jako 1,5 roczne brzdące całowali się w krzokach.
u nas to widocznie wpływ nagłego ocieplenia. trochę dziwnie jest się przyglądać, jak moje dziecko (Aleksandra, 2.5 roku) chodzi za rękę z kolegami, albo dostaje od nich kwiaty. tak sobie myślę, że owi Konkurenci nieźle się nabierają na lekko nadąsaną buzię i grzeczne maniery. bo na placu zabaw Wiewiór z Wrednego przeistacza się w Idealną Dziewczynkę. zawsze (no, prawie zawsze :P) za rękę z mamusią, nie krzyczy, nie rzuca piaskiem, karnie czeka w kolejce do huśtawki, czy zamienia się zabawkami (ostatnio z zauważalną tendencją malejącą, ale jednak). przedwczoraj chłopcy nawet się o Wiewióra bili.
jak to dobrze, że nie widzą Wrednego w domu, w akcji. brrrrrr!!! charakterek to ona ma, oj ma!!! po 'siama' i 'nieeee/niet!', ulubionym jest 'moje!!!'.
no ale cóż: reklama dźwignią handlu.

poniedziałek, 14 maja 2012

Grew up mad and antisocial

Rosjanie uwielbiają wszelkiej maści koncerty i eventy (brakuje mi polskiego odpowiednika, wiem, ale językowo dziczeję tu na obczyźnie okrutnie).
każdy powód jest dobry i wart świętowania. co jakiś czas w naszym parku takie cuś jest organizowane, a wtedy dorośli i dzieci bawią się w rytm tutejszego disco-polo i konsumują bezpłatnie słodki poczęstunek. w sumie sama idea wspólnej zabawy jest bardzo dobra. i mimo, że przeważnie jakoś bez szału podchodzę do tematu, tym razem wzięłam w nim czynny udział. trochę z zimna (w Mordorze mamy kolejny nawrót listopada), a trochę z przymusu: za uczestnictwo w konkursie każde dziecko dostawało pluszową krowę. a Wiewiór nie chciał być gorszy i tupiąc domagał się żółtej Krasuli. mus to mus. obiekt wiewiórczych westchnień wręczono nam po serii rzutów piłką przez obręcz (Wredny + ja) i odtańczeniu kaczuszek (ja!!!!!). lepiej nie pytać - znienawidzony szlagier polskich wesel dopadł mnie i tutaj.
i wtedy właśnie - między kwa-kwa-kwa-kwa - w mojej głowie zrodził się iście szatański plan: czas najwyższy 'sprzedać' im 'Szaloną'!!!!!!!!!!!!!! w krajobraz wpisze się idealnie.

sobota, 12 maja 2012

ДЕНЬ ПОБЕДЫ 2012 / DZIEŃ ZWYCIĘSTWA 2012/ VICTORY DAY 2012 - PART 2 : KRASNAYA PLOSHAD




dzisiejszy post, post nr 2 z Dnia Zwycięstwa, obiecywałam 10'tego, ale pojawia się z poślizgiem.
jako się rzekło - kraj cudów - i niestety naszego dostawcę internetu dobiła konkurencja. tak więc z dania na dzień zostaliśmy bez okna na świat, a ja już po 2 godzinach czułam się jak narkoman na głodzie. jest jeden plus: czasu jakoś tak więcej. ciekawe.
a wracając do 9 maja. popołudniu zrobiło się nieomal gorąco i spragniony widoku Kremla tłum popłynął po Twerskiej w kierunku Placu Czerwonego. plus dla Rosjan za wzorową organizację takiego wydarzenia. zero agresji i przepychanek. ilość milicji i jej obecność robi swoje. z dziećmi jak zwykle - bez kolejki.
tradycyjny już szampan w GUM'ie i trzeba uciekać, bo nie dość, że późno, to jeszcze znów goni nas burza.
metro. Wiewiór zdecydowanie odmawia trzymania go na rękach na schodach ruchomych i jedzie sam na swoim stopniu, pusząc się przy tym, jak paw. wszystko 'siama'. wszystko.

środa, 9 maja 2012

ДЕНЬ ПОБЕДЫ 2012 / DZIEŃ ZWYCIĘSTWA 2012/ VICTORY DAY 2012 - PART 1 : TVERSKAYA STREET







ja na tle czegoś, co wyglądało jak wielki ... no interes :>


dziś gratka nie tylko dla miłośników żelastwa: powrót czołgów i innych wozów bojowych z parady .
żarty żartami, ale wrażenie taki przejazd robi niesamowite. nawet na laikach i osobach, którym generalnie sprawa uzbrojenia jest mniej niż obojętna, a nazwa Rosomak kojarzy im się tylko z atlasem przyrodniczym.
obudziła nas burza. już dawno przestałam się dziwić, że takie zjawisko meteorologiczne jest możliwe o tak wczesnej porze - kraj cudów. ściana deszczu ponuro przesłaniała horyzont i zaczęliśmy się nawet cieszyć, że Putinowi będzie lało na głowę w czasie parady. figa z makiem. nie wiem, jak oni to zrobili, ale deszcz ustał na dosłownie 10 minut przed 10.00 (rozpoczęcie) i zaczął siąpić natychmiast po przetoczeniu się po Twerskiej ostatniego czołgu. takie rzeczy tylko w Rosji. do tego było niemiłosiernie zimno.
w każdym razie - warto zobaczyć coś takiego na własne oczy. i poczuć, jak trzęsie się ziemia pod gąsienicami czołgów. a to przecież tylko pokojowa demonstracja siły i nikt w nikogo nie mierzy z działa. brrrrrr!!!
jutro część druga - zapraszam!

poniedziałek, 7 maja 2012

Jitterbug into my brain

milowym krokiem zbliża się Dzień Zwycięstwa.
Twerska zamknięta, czołgi powoli i karnie zmierzają w stronę Placu Czerwonego. ćwiczenia trwają praktycznie cały rok: jedna parada się kończy, sprzątną śmieci i trybuny, a żołnierze zaczynają wszystkie przygotowania od nowa. wszystko musi być 'na błysk' - przecież cały świat patrzy. trzeba pokazać who is who, czyli kto tak naprawdę rządzi. to trochę jak na placu zabaw, tylko w skali 1:1. cóż, każdy chłopiec lubi się chwalić swoimi zabawkami.
czołgi czołgami, ale to coroczne celebrowanie zwycięstwa nieco mi się już przejadło. owszem - Rosjanie zatrzymali Rzeszę i Hitlera. mdli mnie jednak od wszechobecnych plakatów 'pamiętamy' i patriotycznego tonu z zadęciem. jeden tyran zastąpił drugiego, a uważa się za zbawiciela i bohatera. do tego wszystkiego na całym tym tle Putin ogłasza się Pierwszym obrońcą praw człowieka, chociaż w aresztach siedzą pobici wczoraj demonstranci, jego przeciwnicy. tradycja zamordyzmu wiecznie żywa.
a Wiewiór ma to wszystko w nosie i domaga się codziennych spacerów. i nie przemawia do niego nijak, że wszystkie krawężniki, płotki i ławeczki są obecnie malowane. to, że niedbale i byle jak rozumie się samo przez się i nikogo nie dziwi, że nawet po 3 dniach wszystko się lepi i paćka. a Wredne Wiewióry w najlepszych spodniach w pierwszej kolejności.

czwartek, 3 maja 2012

Once I had a love and it was a gas Soon turned out had a heart of glass

maj powitał nas nieco nieoczekiwanie temperaturami rodem z października. nawet specjalnie się nie zdziwiłam, kiedy w TV podali, że miejscami nocą bywają przymrozki.
i tak zamiast typowej majówki z piknikiem i słońcem, mam katar po pas i zero ochoty na wypełzanie z domu. łykam sobie zatem tubylcze lekarstwa udając, że mi niebywale pomagają, w duchu pragnąc jedynie swojskiego GRIPEX'u MAX. nie pogardziłabym i herbatą z domowym sokiem malinowym, ale ten temat jest zbyt drażliwy, by się za niego zabierać.
na samą myśl o wieczornym spacerze robi mi się niedobrze: zanosi się na to, że znów będę 'pociągająco' kwitnąć pod huśtawką, lub biegać po krzokach za goniącym Bogu ducha winne gołębie Wiewiórem. kiedy jestem zdrowa jakoś mnie to nie martwi i nie męczy. zmęczenie materiału daje się jednak czasem we znaki, a wtedy nawet lubiane czynności stają się nudą nie do zniesienia.
do tego wszystkiego okazało się, że Pobyt czasowy nie rozwiązuje sprawy wizy i znów czeka mnie kolędowanie po papierki i pieczątki. no miodzio. ja już niczego tak nie pragnę, jak - poza zdrowiem rzecz jasna - końca tej paszportowej telenoweli. no bo ileż tak można?!?!

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Staring at the sky and dragging my two feet

tegoroczny sezon urlopowo - wczasowy uważam za rozpoczęty.
co prawda pogoda nagle zmieniła orientację i nie jest już nawet wiosenna, ale za to korki są mniejsze: kto żyw wyjeżdża na daczę.
co roku mnie to śmieszy. wiosna i początek lata to jedyne miłe i znośne miesiące w Moskwie, ale i tak większość jej mieszkańców tradycyjnie wyprawia się za miasto, gdzie zostaje - przy dobrych wiatrach - do końca września. place zabaw pustoszeją, tłumy rzedną i nawet w metrze nie tak tłoczno.
chociaż z drugiej strony ... w tym szaleństwie jest metoda. sama przecież planuję wrócić do Polandu na lato. a więc może przemawia przeze mnie zwykła zazdrość? pewnie w jakimś sensie tak. nie ma to tamto. czas dorobić się daczy. kiedy? w bliżej niesprecyzowanym kiedyś. ciekawe tylko, co na to Misha.

czwartek, 26 kwietnia 2012

There's a lady who's sure all that glitters is gold

no to mamy w Moskwie upał. no dobra - może nieco przesadzam, ale w tym roku jeszcze nie było tu tak ciepło. w cieniu 23.
mam wrażenie, że wszyscy mają już dość zbyt długiej zimy i dlatego kombinezony poszły w odstawkę, a na ulicach królują krótkie rękawki. co odważniejsi panowie koło 20'tki od tygodnia noszą krótkie spodnie. Panie przerzuciły się zaś z kozaków na niebotycznych szpilach, na równie ekstremalne sandałki, zwane tu uroczo 'bosonozhkami'.
za oknem wesoło ćwierkają ptaki, drzewa się zazieleniły i śmiało można by rzec, że nawet tutaj może być miło. lubię wiosnę. lato - szczególnie w Moskwie, mnie męczy. za ciepło, za duszno, burze i częste bóle głowy.
a tak wreszcie można zrzucić zimowy przyodziewek w stylu 'bezdomny z Centralnego' i ... no właśnie. jakoś tak dziwnie bez czapki, rękawiczek i dwudziestu warstw ciepłych szmat. i kurcze znowu trzeba golić nogi...
tak źle i tak niedobrze.
ale co tam: WIOSNO, NAPIER...!!!!!

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

I know that he loves me cause it's obvious

nadeszła wiekopomna chwila: Wiewiór - z braku przedszkola - poszedł na zajęcia.
chyba jestem hipokrytką, bo jeszcze jakiś czas temu uważałam to za zbędny nonsens dla znudzonych dziećmi mam. ostatnio jednak zmieniłam zdanie, gdyż dopadła nas proza życia.
W Domu 1 nigdy nie jestem jedynym opiekunem, bo są Mama, Babcia, czasem Wujek Jaja i nigdy Wiewiór nie jest sam na sam ze mną non stop. W Moskwie same jesteśmy jakieś 16 h na dobę i mamy czasem siebie dość. nawet, jeśli często i dużo spacerujemy, bawimy się na placu zabaw, czy odwiedzamy znajomych.
nie sądziłam, że będzie mi z tym źle, ale jednak: już nie wystarczam Wrednemu. owszem, 'mama' jest najważniejsza, ale już nie niezastąpiona. moja nieśmiała Wiewióra coraz chętniej chce się bawić z dziećmi i robić to, co one razem z nimi. kiedy mówię jej 'chodź już, idziemy', macha mi ręką i mówi: 'papa!'. tak... mam sobie pójść. oczywiście nie za daleko, ale jednak.
dziwne. czekałam na taki moment, jak na zbawienie, a teraz ...

wtorek, 17 kwietnia 2012

The dog days are over The dog days are done

jak mówi rosyjskie przysłowie 'będzie i na naszej ulicy święto': słupki rtęci podniosły się do niewiarygodnego wręcz pułapu około 20 stopni!!! NA PLUSIE!!! mało tego, synoptycy przewidują w tym tygodniu - uwaga uwaga - upały!!!
tak tak. Rosja to kraj cudów.
i w końcu przyznano mi pobyt czasowy. mała rzecz, a cieszy. nie byłabym jednak sobą, gdybym nie widziała jednego 'ale'. owszem, fajnie, że wreszcie to ja zdecyduję czy i kiedy, oraz na ile będę wracać do Polandu. i to jest ok. sęk w tym, że ja ... najzwyczajniej na świecie nie przepadam za Moskwą. i o ile życie na walizkach od jakiegoś czasu jest koszmarem, o tyle Dom 2 nie jest moim miejscem na ziemi. czyżby los zdecydował za mnie?
pal licho ja, jakoś tę Rashę zniosę. mówi się trudno (+ klnie się na czym świat stoi i czasem łapie depresję), ale żyje się dalej. gorzej z Wiewiórem.
moje wszystkożerne dziecię ma w Moskwie szlaban na ... stop. łatwiej wymienić na co nie ma. a więc na gotowane i zapiekane. wara od świeżego i czerwonego. w PL'u nawet mi się nie śni po lekarzach chodzić, a tu nieomal codziennie latamy do dermatologa, bo Wredny niebezpiecznie szybko zaczął się upodabniać do biedronki. cały w kropki, z tą różnicą, że jego są czerwone. pociesza mnie fakt, że to nie jakaś zaraza, ale alergia pokarmowa...
ech... takie tu mamy warunki ekologiczne, że jak nic, już niedługo Wiewiór zacznie świecić. a my wraz z nim.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Cause that truth hurts and those lies heal

jak ja lubię takie niespodzianki. szczególnie tu, gdzie jako obcokrajowiec czuję się nieco bezradna w walce z systemem.
przedszkole, które do którego zimą przyjęto Wiewióra już nas nie chce, bo nagle zrobiło się popularne i atrakcji typu tłumaczone dokumenty im nie potrzeba. i znów wszystko trzeba zacząć od początku i liczyć na to, że gdzieś jeszcze w okolicy jest wolne miejsce. szanse marne. każda mama chciałaby albo do pracy wrócić, albo ją znaleźć. albo zwyczajnie odpocząć i pomyśleć co dalej.
a ja ... przez te ciągłe rozjazdy trudno określić horyzont i cokolwiek planować. ha!! planować - dobry żart. opanować i ogarnąć ledwie jest jak i kiedy. 3 miesiące to wcale nie tak dużo, jak by mogło się wydawać i ledwie człowiek walizkę wypakuje, już trzeba myśleć o powrocie. a tu czas najwyższy wybierać ... szkołę.
jeśli ktoś nieopatrznie pozazdrościłby takiego urozmaicenia życia - odradzam. to jest ciekawe i zabawne na krótką metę. owszem - nie nudzi mi się. wolałabym jednak wiedzieć, gdzie jest/będzie mój DOM. już bez cyferek i uzależnienia od wizy.

sobota, 7 kwietnia 2012

WIELKANOCnie

obrazek: z internetu.

ks. Jan Twardowski

Baranku wielkanocny

Baranku wielkanocny coś wybiegi z rozpaczy
z paskudnego kąta
z tego co po ludzku się nie udało
prawda że trzeba stać się bezradnym
by nielogiczne się stało
Baranku wielkanocny coś wybiegł czysty
z popiołu
prawda że trzeba dostać pałą
by wierzyć znowu

1982

czwartek, 5 kwietnia 2012

Everywhere you go you always take the weather with you

bajan kwietniowy :)

z okazji Wielkanocy ulepimy sobie bałwana i to chyba stanie się naszą nową tradycją. koszyczek, jajka i bałwan. baranka nie będzie, gdyż z przyczyn technicznych nie zniósł dobrze podróży. tłok szkodzi. nadmiar też.
ulepienie delikwenta na zdjęciu było nie lada wyczynem. wody, błota i śniegu po kostki, wiatr taki, że drzewa się uginają. ale czegóż to się nie robi dla dobra nauki.
- 'Aleksandro, co można robić w zimie, jak spadnie śnieg?'
- 'Bajan!'
jakoś tak mało świątecznie tu u nas w Rashy... dobrze, że Mama zrobiła mi pasztet, bo teraz to tylko wyjmę z zamrażalnika i cyk, gotowe. brak sernika jakoś muszę przeboleć.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Now you're just somebody that I used to know

w Mordorze zima.
oczywista oczywistość.
pomysł na wieczorny lot sam w sobie nie jest zły. nie trzeba za długo czekać na przesiadkę i Wiewiór nas nie zagryzie na amen. gorzej, że - chyba z nadmiaru wrażeń - biedny Wredny dostaje gorączki i aż żal na niego patrzeć.
lądujemy przy silnym wietrze na zaśnieżonym lotnisku. nie da się ukryć, że przylecieliśmy na wschód. zmęczeni i ledwo żywi padamy gdzieś koło 3 nad ranem. następnego dnia nie jestem w stanie otworzyć oczu. rozleniwiłam się i 5 godzin czasu nie już mi nie wystarcza do wyspania się. po śniadaniu pędzimy do lekarza, bo do temperatury dołącza wysypka. zachciało mi się prać wiewiórcze ubranka w proszku dla dorosłych!!! zdecydowanie nie polecam i przestrzegam przed tego typu zakusami. ale ruch w interesie musi być.
a teraz susząc buty i kombinezon czekam na wiosnę. tubylcy twierdzą, że powinna przyjść po 15'tym. świetnie. oby kwietnia.

sobota, 31 marca 2012

She's got a ticket to ride [But she don't care]

po czterech miesiącach (jak?!!?!? kiedy?!?!) na polskiej ziemi, czas pakować manatki i nieco opornie podążyć w stronę krainy wiecznych mrozów.
tradycyjnie już nie chce mi się jechać i równie tradycyjnie mam za ciężką walizkę. tak więc wszystko jak należy, można odcumować od rodzinnego Domu 1.
i nawet - nieco przewrotnie - cieszy mnie powrót zimy. przynajmniej nie będzie mi tak żal wyjeżdżać, jak rok temu. byle tylko nie myśleć, że w PL'u to chwilowy wybryk, a w Domu 2 standard gdzieś tak lekką ręką do maja.
tak więc od kwietnia - zgodnie z tytułem: Masha in Russia :)

czwartek, 29 marca 2012

In my spaceship I'm an alien tonight

zazwyczaj odliczamy od 10 do zera. tak gdzieś do 5 człowiek jest jeszcze względnie spokojny. od 3 zaczyna się etap lekkiej paniki, płynnie przechodzący w przedostatnim dniu w histerię. co prawda im więcej podróży, tym mniej panikowania, ale nerwy zawsze są.
przed każdym wyjazdem czuję się jak ślimak zabierający ze sobą wszędzie swój domek. kiedy odkładam rzeczy 'do zabrania', staram się nie zwracać uwagi na limit bagażu, bo a nóż się uda i nie będę musiała niczego odrzucić? tym razem mam Święta w bliższej perspektywie i wolę zaopatrzyć się w DOBRE jedzenie tutaj, co oznacza dodatkowe kg.. nie, Moskwa to nie spożywcza pustynia, ale ja nadal nie potrafię znaleźć sklepu, w którym będą produkty takie, jak nasze. inne nie znaczy gorsze, ale każdy, kto był dłużej za granicą wie, co znaczy tęsknota za 'naszym' chlebem. o wędlinach nie wspomnę, bo na samą myśl o braku Krakowskiego Kredensu robi mi się nieswojo.
heh... właśnie sobie przypomniałam, jak po którejś Wielkanocy nie chcieli przepuścić Mishy podczas kontroli na lotnisku. chyba załadowałyśmy mu z Mamą z 10 kilo 'domowego' jedzenia. celnicy się nad biedakiem zlitowali, kiedy odkryli, że oprócz kiełbasy i szynki ma jeszcze w słoikach ... buraczki.

piątek, 23 marca 2012

I wanna see you work

nadejście wiosny motywuje. czas się ogarnąć i przeprosić z faktem, że 'brudny' to nie kolor i dłużej nie da się ignorować pozimowych okien. pozostawiam Mamę na pożarcie Wiewiórowi i bez entuzjazmu wdrapuję się czynić wiosenną powinność. Brodka na cały regulator, rękawy zakasane. w ferworze walki rzucam okiem w stronę bloku naprzeciw. oooo, jak miło. panowie sąsiedzi tłumnie wylegli na balkony celem niby to nikotynowym, a jednak cały czas patrzą, jak się pocę na tych oknach. nieco spanikowana uważnie oglądam swoje ubranie bojowe. nie - wszystko na miejscu. niczego nie zapomniałam założyć. a może powód jest najzupełniej prozaiczny: dobrze się patrzy, jak KTOŚ INNY pracuje. PRAWIE się wtedy uczestniczy w robocie, prawda?
okna oknami, ale kupno spodni 'do stania' też nieźle motywuje. do wysiłku. chyba zbyt optymistycznie założyłam, że przez zimę nie przybyło mi tu i tam i teraz jestem dumną posiadaczką gaci w rozmiarze 36. na upartego da się je nosić. jeśli się nie ruszać i nie oddychać - jest cacy.

środa, 21 marca 2012

I had some dreams they were clouds in my coffee

jeśli dziś jest pierwszy dzień wiosny, czyli 21 marca, to znaczy, że za 10 dni lecimy. my i nasze tony bagażu.
tym razem powinno być wesoło. trzeba wreszcie przeprosić się z tematem przedszkola dla Wiewióra. już nawet widzę ten obrazek oczyma wyobraźni: jeszcze nie zdążyłam dobrze przestąpić progu chyłkiem się wycofując, a Wredny już wyje wniebogłosy i leje krokodyle łzy. to będzie coś. zakładam jednak, że nie my pierwsi i nie ostatni będziemy mieli taki problem i przedszkolanki wiedzą, jak postępować w razie tego typu dramatach w pięciu aktach.
jako kolejny hit tego wyjazdu zapowiada się staranie o rosyjski paszport dla Aleksandry. łatwo nie będzie, ale nie to mnie niepokoi. do 18'stki wiewiórczej będziemy mieć względny spokój, ale potem... jakoś tak dziwnie powiedzieć dziecku: 'a teraz wybieraj: który paszport zatrzymujesz? polski czy rosyjski?... kim się bardziej czujesz...'.
ale co tam. ruch w interesie musi być. nie ma czasu na spanie.

piątek, 16 marca 2012

You said you'd write your name in the skies ... So do it

dzisiejszy post sponsoruje literka 'L', jak Polskie Linie Lotnicze LOT.
moje modły zostały wysłuchane i od końca marca będą bezpośrednie rejsy Kraków - Moskwa. tłumy szaleją, pełen (nomen-omen) odlot. i nawet nie przeszkadza mi to, że mam już kupione bilety z przesiadką, bo informację o nowych połączeniach podano w ostatniej chwili. reklamę o lotach do Pekinu uznałabym nawet za nieco zbyt nachalną, a tu cisza.
ooooooops, przepraszam. rejsy na naszej trasie obsługiwać będzie AEROflot. jak miło. podobno nasz rodzimy LOT nie widział potrzeby wprowadzenia rejsu KRK - Moskwa. oficjalnie - nie było zainteresowania, nieoficjalnie - zarabiać ma Warszawa. kogo obchodzą pasażerowie i to ile mają siedzieć na lotnisku.
a, co tam stosunki na szczycie - perspektywa cieszy. dwie godziny z hakiem i jestem w Domu 1. walizki nie okradną, zjeść lepiej dadzą. bo za tą samą cenę linie rosyjskie dają nawet deser, a w 'naszym' locie - kanapka z ketchupem. zaprawdę powiadam Wam: latam sporo, ale tylko raz LOT podał coś dobrego: kiedy podstawili nam w Wawie inny samolot, bo nasz miał usterkę. obstawiam, że się pomylili.
wiza w paszporcie, paszport w szuflandii, w Polsce wiosna. w Rashy bez zmian: zimno. i tylko car nowy.

wtorek, 13 marca 2012

Life is a moment in space

przedwczoraj minęły cztery miesiące w KRK. jak?!!! kiedy?!!!??!!!
moi rosyjscy znajomi śmieją się, że przezimowałyśmy zimę w lżejszym klimacie, to teraz czas wracać na łono Domu 2. wystawianie wiz w toku, bilety kupione, czas spisywać listę rzeczy do zabrania. i tu właśnie leży pies pogrzebany.
już od jakiegoś czasu odkładałam sobie to i owo na jedno miejsce pod biurkiem. ostatnio z niemałym przerażeniem odkryłam, że ... blat lekko się już unosi. wszystko potrzebne, a ja dopiero się rozkręcam. Misha tym razem nie za bardzo mi ułatwił życie, bo tzw. tanie zakupy w PL tak mu się udały, że w walizce zostało mi marne 5 kilo do dołożenia. to przecież tylko dwa worki ubranek wiewiórczych na lato stulecia. a co z późną zimą, wczesną wiosną, wiosną właściwą i latem umiarkowanym?!!??!! i gdzie do cholery zmieszczę się ja?!?! chyba jednak wolę pakowanie na zimowe wyjazdy. przynajmniej ze mną jest prościej: ciepły płaszcz i dwa swetry noszone potem na zmianę wersji a'la bezdomny. bo moda modą, ale przy zimowych temperaturach kontynentalnych w cztery litery ciepło musi być. ja sobie na luksus chorowania pozwolić nie mogę: wyleżę/poleżę to ja sobie chyba dopiero w trumnie.

sobota, 10 marca 2012

This is a man's world

zawsze, kiedy ma przyjechać Misha, cieszę się, że wreszcie będę mieć czas dla siebie. i z teorii to byłoby na tyle, bo w praktyce czasu jest nawet mniej, niż zwykle.
czasem (sic!) tak sobie myślę, że gdybym nagle zeszła z tego padołu (puk puk), lub w wersji mniej drastycznej, po prostu straciła chwilowo kontakt z bazą, to mój mąż za Chiny ludowe nie wiedziałby co i kiedy z Wiewiórem robić, jak i czym go karmić itd. a dziecię ma już dwa lata z hakiem.
ciągle słyszę 'po co to/tamto/siamto robisz?', 'odpuść sobie', albo 'jak raz nie zrobisz, świat się nie zawali'. jasne, że nie. tyle, że ja tam lubię, jak dziecko ma wikt z opierunkiem, wytarte śpiki i plan dnia.
ale może ja się zwyczajnie czepiam? może nie ma nic złego w innym, mniej uporządkowanym podejściu do rzeczywistości? nie od dziś przecież wiadomo, że kobiety i mężczyźni patrząc na to samo widzą zupełnie inne rzeczy.
hmmmm...
ja - nie zauważyłeś, że Aleksandra ma lewy but na prawej nodze, a prawy na lewej?
Misha - no właśnie jakoś tak dziwnie utykała na tym spacerze...

środa, 29 lutego 2012

I can't speak French so I let the music do the talking talking now

w zasadzie nie przywiązuję wagi do dat. jaka różnica? nie wierzę w piątki trzynastego, ani w szczęśliwe siódemki. data jak data, dzień jak dzień. nie kręcą mnie też czarne koty, plucie przez lewe ramię, czerwone tasiemki (od uroku) oraz inne gusła i zabobony. rozbite lustro? pech owszem, ale taki, że trzeba kupić nowe. rozsypana sól? trzeba posprzątać.
o istnieniu kilku z tych przesądów nawet bym nie śniła, gdyby nie książeczka do nabożeństwa mojej prababci. w rozdziale poświęconym spowiedzi jest jednak wyszczególniony cały ich zestaw, okraszony listą dokładnych pytań 'czy', 'jak' i 'kiedy' penitent dał się ponieść ludowym wierzeniom. mocne. szczególnie, że pisane językiem i składnią z początku wieku.
tyle z teorii.

a 29 luty? dzień gratis, premia od kosmosu raz na cztery lata.

czwartek, 23 lutego 2012

Each one is unique, no two are the same

zawsze podejrzewałam, że kobiety noszą w swoich torbach wszystkiego dużo za dużo. zapewne jednak to całe tatałajstwo jest nam niezbędne do (prze)życia, bo dziś omal nie zabiła mnie moja własna - wypchana po brzegi - sporych rozmiarów torebka.
co Maria nosi - hahaha - taszczy - codziennie na swym grzbiecie? oprócz standardowych kluczy, portfela i chusteczek do nosa w mojej torebce są:
- ekologiczna torba na zakupy;
- parasol;
- 'mokre' chusteczki;
- zapasowy pampers + krem do pupska;
- dwie pary rękawiczek Wiewióra (w razie, gdyby przemoczył łapki);
- moje zapasowe rękawiczki (patrz: jak wyżej);
- ciepłe podkolanówki wiewiórcze (na eeee... przemoczone/zmarznięte nogi);
- Świnka (nie, nie choroba - ukochana pluszowa zabawka Aleksandry) lub inny źwirz;
do tego bajzlu dochodzą dodatki 'sezonowe', typu: dodatkowy sweterek, czapeczka grubsza/cieńsza, kreda, kubek/butelka z wodą, krem przeciwsłoneczny/przeciwwiatrowy itd. a raz nawet miałam ze sobą nocnik (składany, ale jednak).
jak teraz tak siedzę i patrzę na tą litanię, to mam jedną konkluzję: to już nie torba, to walizka.

wtorek, 21 lutego 2012

With tangerine trees and marmalade skies

ja chyba nie lubię niemowląt. chyba na pewno. a raczej na 100%. z każdym dniem coraz bardziej się cieszę z towarzystwa Wiewióra i jego postępów.
jedyne, z czym ostatnio są zgrzyty, to obecna gadatliwość Wrednego. aaaaaaaaa!!!! od rana do nocy - kiedy aktualnie nie śpi, bo nawet pełne usta jej nie przeszkadzają - cały czas nadaje. rano budzi mnie donośne 'mama', które towarzyszy mi nieustannie aż do wieczora. w ciągu dnia mam czasem wrażenie, że od nadmiaru dźwięków pęknie mi głowa. a że mój model nie powtarza, a sam dojrzewa do mówienia, efekty prób są różne. spryciara radzi sobie jak może, a jak nie może, pokazuje palcem na buzię, co ma oznaczać: 'nie mogę mówić, bo idą mi zęby'. na ten moment w języku wiewiórczym dominuje leksyka polska. ale kiedy polski wariant jest za trudny, Aleksandra przestawia się na mówienie po rosyjsku. zasada jest jedna: gdzie krócej, tam lepiej. ogólnie mówiąc cud, mód i orzeszki. no boki zrywać.

sobota, 18 lutego 2012

What doesn't kill you makes a fighter

dziś po raz pierwszy po chorobie wypełzłam na 'suchy przestwór oceanu', czy jak kto woli, wyszłam na spacer. nie, żebym jakoś się do tego paliła, czy cóś, ale mus to mus. ząbkujący piątkami Wiewiór przebierał od rana nogami pod drzwiami i zaczynałam się już bać, że wydepcze dziurę w podłodze.
tak więc zapakowałam do torebki chleb dla kaczek, Wrednego pod pachę, własny tyłek w garść i ... chlap!!
kiedy dopadł mnie wirus, za oknem było jakieś minus 5 i było sucho. dziś po tym przyjemnym obrazku nie zostało nawet wspomnienia: wszędzie wody i błota po kostki. gdzie suchy ląd ja się pytam?!!?!! czy ja coś ważnego przegapiłam? jakiś potop, albo inną plagę egipską?
czyżby wiosna na horyzoncie? bo jeśli tak, to jestem na TAK :)

czwartek, 9 lutego 2012

Listen to the same [sad] song Playing on repeat

niby nic nowego, ale jednak codziennie stwierdzam, że nic w przyrodzie nie ginie. a już na pewno nie geny.
na pierwszy rzut oka Wiewiór to mała kopia Mishy - włosy, oczyska jak pięciozłotówki, karnacja... już nawet się przyzwyczaiłam do tekstów typu: 'jakie piękne dziecko!!! to pewnie po Tatusiu!!'. na początku było mi nieswojo (patrz: przykro), ale teraz podchodzę do zagadnienia na luzie. trzeba mieć do siebie dystans, a ja nigdy nie miałam się za piękność. czasem jednak mam ochotę wystrzelić czymś w stylu 'nie, po listonoszu', ale nie wszyscy znają się na żartach.
niezaprzeczalnie jednak charakterek Wredny - nomen omen - ma po mnie. bez dwóch zdań na węch rozpoznam tę francowatość. to po mamusi. i żeby nie było - widzę też oczywiście inne podobieństwa do rodziny z mojej strony. np. apetyt. Wiewiór jest głodny zawsze i wszędzie. jak nie chce jeść, wpadam w popłoch, bo niechybnie mi się rozchoruje. to jako żywo przypomina mi mojego brata, który ledwie chodził, ale cały czas kręcił się wokół stołu i mówił 'papu papu papu!!!'. na wakacjach wtórowała mu nasza kuzynka z USA swoim 'eat!!! eat!! more!! more!!'. teraz Wiewiór dopełnia obraz swoim rosyjskim 'niam niam niam' i nic się przed nim nie uchowa.
prognozy są więc optymistyczne: z głodu nie pomrzemy.

piątek, 3 lutego 2012

Memories are not-recycled like atoms and particles in quantom physics

abstrahując od tego jaka okaże się prawda, to, co wydarzyło się ostatnio w Sosnowcu powinno zwrócić powszechną uwagę na problem, jakim jest depresja poporodowa. pisałam już o tym nie raz i nie raz jeszcze napiszę, bo znam ten stan z autopsji.
tak, to jest realne zjawisko. to stan, w którym kobieta - matka!!!! - jest rozdarta przez ambiwalentne uczucia miłości i nienawiści. kiedy ma się wrażenie, że zawalił się cały świat, że dalej już nic nie będzie, że to już koniec. do permanentnego zmęczenia, niewyspania i odczuwanego nieustannie ciężaru odpowiedzialności za Małego Człowieka, dochodzi jeszcze poczucie wyobcowania. tak tak. 'jakimż ja jestem potworem, że nie umiem kochać swojego dziecka??!!!?? przecież KAŻDA MATKA KOCHA, tylko ja nie' - ta myśl stale mnie prześladowała i w dzień i w nocy.
do tego, by nie zwariować w tym kieracie myśli potrzebna jest pomoc innych. ja i Wiewiór żyjemy i mamy się dobrze tylko dzięki wsparciu, jakie okazała mi w tym trudnym dla mnie czasie Rodzina.
jak jednak widać na przykładzie historii Madzi, nie każdy może w domu na taką pomoc liczyć. dlatego dostępna wszem i wobec powinna być informacja gdzie i jak można taką pomoc uzyskać. bez społecznego ostracyzmu, zdziwionych spojrzeń i niedowierzania: tak, by nie trzeba było leczyć skutków, a przyczyny.
bo jeśli człowiek dostanie taką szansę, ale też da ją sobie sam, miłość przyjdzie. prędzej, czy później, ale na pewno. i wtedy wie się już na całe 100%, że dziecko to cud. macierzyństwo to wspaniałe doświadczenie, ale - tu znów się powtórzę - trzeba do niego dorosnąć.
tak więc miejmy oczy szeroko otwarte, horyzonty rozległe i nie rzucajmy kamieni pochopnie.

środa, 1 lutego 2012

She loves to laugh, she loves to live, and she loves to love

w TAKI mróz nawet ja, fanatyczka długich spacerów, nieco sobie odpuszczam i po 40 minutach wracam do domu. policzki czerwone, dłonie zmarznięte, ale oczy szczęśliwe. kaczki nakarmione, sklep zaliczony, obiad zjedzony prawie natychmiast i można spać spokojnie - wiewiórczy plan zrealizowany.
zdziwionych i zszokowanych uspokajam - tak, wychodzimy na TAKI mróz. po pierwsze w domu można oszaleć, po drugie aktywność fizyczna to moja 'fiszka', po trzecie Wredny ma speckombinezon, więc zima mu niestraszna. a po czwarte i najważniejsze - gorący rosyjski temperament Wiewióra trzeba jakoś studzić :).
minus 30 to jest TO !!!

poniedziałek, 30 stycznia 2012

The one good thing didn't stay too long

utonęłam w codzienności. i to na tyle skutecznie, że praktycznie wypadł mi z życiorysu cały styczeń. a teraz, kiedy łaskawie przejrzałam na oczy, okazało się, że mamy Moskwę w Krakowie. temperatury moskiewskie znaczy się. narzekaliśmy wszyscy i wszędzie, że zimy nie ma, a tu proszę: taaa dam!!!! idzie sobie człowiek spokojnie spać w jesieni (tej zimy), a budzi się prawie jak na Syberii.
najwyższy zatem czas wyciągnąć walonki, kurtkę puchową i ciepłe gacie. i na cebulkę. znaczy ubrania na cebulkę, a nie gacie na cebulkę... chociaż z drugiej strony :D no i czapkę. obowiązkowo. w taki mróz - w piątek ma być 36 na minusie w nocy - nie jest ważne, czy i jak wyglądamy, ale żeby nam uszy nie odpadły po spacerku do najbliższego koksownika/warzywniaka/monopolowego (nie, żebym tu polecała na mrozy napoje wyskokowe - nie!!!!!).
no to trzymajmy się ciepło i poręczy, bo będzie wiało.

sobota, 21 stycznia 2012

I heard that you like the bad girls Honey, is that true?

szczerze mówiąc, po słynnej już 'kawie', spodziewałam się powodzi słów z wiewiórczych ust. a tu klops. a raczej brak klopsa, bo oprócz 'tu', 'tam' i 'fuuuuuuu', nic przypominającego ludzkie słowa nie pada. dwujęzyczność to jedno, ale lenistwo to drugie. bo po co mówić, skoro i tak mama rozumie o co chodzi.
znaczy, że wikt i opierunek zapewnione, to lepiej spożytkować energię na coś innego. np. na nieustanne wyciąganie albumów ze swoimi zdjęciami i oglądanie ich w niemym uwielbieniu. a trochę tego jest. o tak!! i wszędzie Aleksandra. jaka niespodzianka. jak dobrze, że nieustanne fotografowanie mi już minęło. czasem nawet w ferworze walki zapominam, co to takiego aparat i gdzie ja go do chol.. położyłam.
a na horyzoncie znów majaczy Russia...

czwartek, 19 stycznia 2012

(Words) Don't come easy to me

stało się. Wiewiór przemówił.
ale za to jak!! ponad dwa lata milczenia - jeśli naturalnie nie liczyć ciągłego 'mama' - i proszę: Wredny wpada rano do kuchni i od progu krzyczy 'KAWA!!! KAWA!!!'!!!! już teraz nie da się zaprzeczyć: córeczka mamusi.
nie spłycając istoty kobiecości: rzeczona kawa i szmaty. Wiewiór kocha się przebierać, przymierzać i stroić. buty zmieniałaby najchętniej co 5 minut: kozaki, sandałki, kalosze - nie ważne. zaraz potem czapki i kurtki. gdybym jej pozwoliła, jej domowy strój wyglądałby mniej więcej tak: walonki, szorty, na to rajty, ukochana koszulka w paski, na to kurtka 'Yeti' (włochacz z lumpa), a za wisienkę na torcie robiłaby uszanka lub/i kapelusz letni.
tak więc ja - zdeklarowana estetka - póki co jestem lekko spłoszona gustem mego dziecięcia, gdyż jedyne, co mi przychodzi do głowy, by przybliżyć Wam ten 'styl', to - ni mniej ni więcej - Nelly Rokita. tak. zdecydowanie: białe skarpetki do szpilek to jest TO.

dziś zakończyło się głosowanie w konkursie Blog roku. niestety nie udało się, ale i tak DZIĘKUJĘ za pomoc. próbować można, a nawet trzeba. a ja pisać i tak będę. LUBIĘ TO :)

sobota, 14 stycznia 2012

She knows how to Rock'n'Roll

dziwne, ale chyba mieszkam w Trójkącie Bermudzkim. cały czas czegoś szukam lub poszukuję.
ktoś (niekoniecznie złośliwy) mógłby rzec, że jestem bałaganiarą i byłoby w tym stwierdzeniu trochę racji. ja mimo wszystko będę upierać się przy swoim, a mianowicie przy tym, że TO NIE JA. no dobra - nie zawsze ja. a zatem kto?
eeee... Wiewiór? też. jakbym się nie starała, zawsze wieczorem brakuje jakiejś zabawki, klocka, kawałka układanki, skarpetki itp, itd. najdziwniejsze jest jednak to, że nie zawsze znajdujemy zgubę. i tu pojawia się kolejne pytanie: gdzie do chol... to wszystko się podziewa?!!??!! przecież nasze M3 to nie posiadłość Carringtonów, czy Pałac Buckingham. zakładam też, że Potwory Spod Łóżka nie istnieją, a więc...
Misha? hmmm... mój mąż ma jakże cudowną umiejętność gubienia wszystkiego wszędzie. nie ma dnia, żeby nie szukał pilota do telewizora, kluczy, portfela, albo komórki (ta litania może się wlec w nieskończoność). ale żeby zabawki? to raczej nie jego działka.

czwartek, 12 stycznia 2012

You'll Make Me Work So We Can Work To Work It Out

Drodzy Czytelnicy,

od 15.00 dnia dzisiejszego można oddawać głosy na mój blog w konkursie BLOG ROKU!!!

teraz wszystko w Waszych rękach i jeśli macie ochotę, bym przeszła do finałowej dziesiątki, DAJCIE GŁOS :))) wysyłając SMS o treści A00359 na numer 7122. (podgląd KLIK)

głosowanie ma formę sms'ową i co za tym idzie, nie jest bezpłatne. koszt jednego SMS to 1,23 gr - sama sprawdzałam na sobie i rodzinie :) głosować od 12.01 do 19.01 można TYLKO RAZ na ten sam blog.

z szacunku dla Czytelników i ich portfeli nie będę nachalna i jak już kiedyś pisałam - POLECAM SIĘ PAMIĘCI!!!
m.

wtorek, 10 stycznia 2012

I confess I'm a fool

pogoda za oknem sprawia, że czuję się jak w domu. Domu 2. szaro, buro i ponuro. i właściwie, to mogłabym spokojnie mieć w żyłach zamiast krwi kawę... a najlepiej to espresso. chociaż nie... przy moim i tak wysokim ciśnieniu i ZawszeObecnym Standardowym CiśnienioPodnośniku (Wiewiór) mogłabym tego jednak nie przeżyć. co za dużo, to niezdrowo. nawet najlepszego.
ja mam fazę na używkę, a Wiewiór na 'mamę'. wszystko jest 'mama': kaczka, słoń, tygrys, małpa (hmmm!!!?!!), a nawet krokodyl (tym bardziej hmmm!?!!?). i pomyśleć, że kiedyś się człowiek modlił, żeby wreszcie przemówiła. ha!
nie, nie żałuję - co to, to nie!!!! jak dla mnie, dzieci powinny się rodzić jako słodkie dwulatki. oczywiście w wersji już obchodzącej się nocnikiem i umiejącej jeść samodzielnie, tudzież zajmujące -się-sobą-jakieś-minimum-półgodziny. ewentualnie 20 minut. coby mamusia mogła spokojnie coś ugotować/posprzątać/poczytać/wyciągnąć swe styrane członki/posiedzieć na necie. ach!!!
a tak - 'mama' i już. pozamiatane.

środa, 4 stycznia 2012

One fine day we' ll fly away

w 2012 rok wkroczyłam z, że się tak wyrażę, przytupem. jeszcze trochę i chyba nie zauważyłabym, że czas na zmianę daty.
sylwester? tak. jakoś nie byłam i nie jestem fanką. i pewnie nie będę. od przymusu zabawy robi mi się niedobrze i bolą mnie zęby. ledwie się człowiek pozbiera po Wigilii, a tu już zewsząd atakują cekiny, brokaty i kursy tańca towarzyskiego itd., itp. w tym stylu, oraz zbiorowe dywagacje na temat 'na prywatkę, na bal, czy też może w domu?'.
mój osobisty hit to 'jak SZYBKO schudnąć przed Sylwestrem'. taaak. bardzo w temacie, tak zaraz po Świętach. SPA? kosmetyczka? siłownia? a może sauna? kwintesencją esencji został w tym roku 'obowiązkowy masaż relaksacyjny z sesją jogi'. jak dla mnie bomba. rzucam gary, Wiewióra i męża i lecę się masować. następnie strzelam sobie tipsy full opcja (obowiązkowo z piórkiem!!!), makijaż i fryz a'la ś.p. Villas, wciskam się z pomocą Wszystkim Świętych do ultra modnej kiecki i kuśtykam na niebotycznych szpilkach na imprezę swojego życia. tam popijam szampana i razem z Krzysiem Ibiszem witam Nowy Rok.
coś pominęłam? że niby wiocha? ale jak tak, bez Krzysia?!!!??!!!!