MOSCOW CITY, RUSSIA

piątek, 30 grudnia 2011

Cheers to the freakin’ weekend!!

po wczorajszej wizycie w aptece dochodzę do wniosku, że chyba nie ogarniam. przypomina mi to nieco syndrom pluskwy milenijnej, tyle, że wtedy ludzie wykupywali ze sklepów świece, kaszę i papier toaletowy, a teraz rzucili się po/na lekarstwa.
każde kolejne wydanie wiadomości - nie ważne, w radio, czy TV - jest stracone, jeśli nie trąbi się w nim o liście lekarstw i paskach insulinowych. ja wiem, że są chorzy, dla których pewne preparaty to kwestia życia lub śmierci, ale obecna panika zdaje się być sztucznie podsycana. ciekawe od czego ma odwrócić uwagę. a może ktoś ma na zbyciu parę partii leków? hmmm. a może się najzwyczajniej w świecie mylę.

czego sobie i Wam życzę w Nowym Roku.
m.

środa, 28 grudnia 2011

'Cause a bottle of vodka is still lodged in my head

no to po Świętach.
cały rok oczekiwania, jakiś miesiąc przygotowań, tydzień nerwówki, trzy dni za stołem i tyle. tak jakoś bez entuzjazmu podchodzę do nadchodzącego Sylwestra, bo do tej pory nieomal odbija mi się śledziami, a na sernik nie mogę patrzeć inaczej, niż z mordem w oczach. i tak do następnego razu. yeah!
Wiewiór jak przystało na prawdziwego Artystę, przez duże 'A', sam (no, prawie sam) ubrał choinkę i codziennie się nią przez jakiś czas zachwyca. okręca, poprawia i wciąż nie ogarnia motywu z gasnącymi i zapalającymi się lampkami. dyskoteka gra. im szybciej, tym lepiej. coś mi się jednak widzi, że sprytny Wredny ma jeszcze inny, nieco bardziej przyziemny cel w tym pielgrzymowaniu do drzewka: pierniczki. na razie jeszcze nie widać na nich śladów wiewiórczych zębisk, ale jak mniemam stan niemej adoracji nie będzie trwał wiecznie. biedna choinka! nawet nie wie, co ją czeka!!

piątek, 23 grudnia 2011

I won't ask for much this Christmas I won't even wish for snow


w tym roku postanowiłam spędzić Święta po boshemu, czyli bez MacBuki. i mam zamiar przy tym postanowieniu wytrwać. mały odwyk jeszcze nikomu nie zaszkodził.
już dziś składam Wszystkim Czytelnikom życzenia zdrowych i pełnych miłości Świąt Bożego Narodzenia. nawet jeśli nie ma śniegu :)
M.
ps - za życzenia z góry dziękuję staropolskim TO SAMO :)

czwartek, 22 grudnia 2011

Ring my bell

bardzo miło jest być docenionym za to, co się robi, a już szczególnie, gdy najzwyczajniej na świcie lubi się to robić. ba - uwielbia. a ja pisać uwielbiam - nic nowego.
ale do rzeczy. sama z siebie nie miałabym chyba na tyle odwagi, by spróbować, ale zostałam 'zastraszona', że jeśli się sama nie zgłoszę, zostanę zgłoszona. takim prośbom się nie odmawia.
tak więc taaaa daaaam: biorę udział w konkursie BLOG ROKU w kategorii Ja i moje życie. w zakładce Zasady na górze strony można znaleźć szczegóły.
cytując stronę organizatorów: 'W dniu 12.01.2012 o godzinie 12:00 zakończy się etap zgłaszania blogów. Natomiast o godzinie 15:00 rozpocznie się etap głosowania.'

sam start jest dla mnie wyzwaniem i nawet jeśli na tym tylko się zakończy moja przygoda z tematem, będę zadowolona. bo chyba jednak nie chciałabym błagać o pomoc, tym bardziej, że głosowanie odbywa się droga SMS'ową...
cóż - pozostaje mi tylko jedno: POLECIĆ SIĘ WASZEJ PAMIĘCI :)))

środa, 21 grudnia 2011

Strange I've seen that face before

i znów mam grzywkę!!! jakkolwiek by to nie zabrzmiało - to najlepsza decyzja w moim życiu. serio. to nic, że znów będę się z nią męczyć przy prostowaniu, ważne, że znowu jest ze mną. już od jakiegoś miesiąca z hakiem miałam ochotę omijać lustra i wystawy szerokim łukiem. a teraz to tylko czapka na łeb i cyk - gotowe. lubię takie zmiany. kontrolowane. ręcznie. z niewielką pomocą prostownicy.
ja tu gadu gadu, a Święta tuż tuż. nie wiem, jak u innych, ale u nas jak zwykle nieco na wariackich papierach i na ostatnią chwilę. tradycji jednak musi się stać zadość i ryba sobie jeszcze pływa, barszcz w burokach (sic!!), a makowca nawet w planach nie ma. o oknach nie wspominam, bo zanim zdążyłam zejść z drabiny, zaczął padać śnieg i efektu próżno szukać. a miało być tak pie-e-e-e-knie!!!

ps - na froncie nocnikowym sukces na całej linii. znaczy się Wiewiór dorósł do tematu. no to teraz czas na mnie.

niedziela, 11 grudnia 2011

The creme de la creme

odkąd pojawił się Wiewiór 'zaprzyjaźniłam się' z zegarkiem. najpierw karmienia co 2-3 godziny, potem i do chwili obecnej - pory posiłków, spacerów, kąpania itd,itp.. teraz dla odmiany mantrą jest półgodziny.
tak - nadszedł czas i na nocnik. w Rosji istnieje coś na kształt - jak to nazywam - 'kultu nocnika'. lepiej się nie przyznawać, że półtoraroczne dziecko jeszcze nie używa tego wynalazku. mamy na naszym placu zabaw były wręcz przerażone, że 'my jeszcze nie'. ALE JAK TO?!!!!!!???!! panie na wyścigi chwalą się jak to np. Pietia w wieku 7 miesięcy 'pięknie siusiał do nocniczka', a Diana (typowe, staroruskie imię) to od 6'tego miesiąca nie używa pieluch. sposobów na przyuczenie jest wiele, a co jeden to bardziej ekscentryczny. a to 'podlewanie' krzaczków, a to sadzanie na wannie, czy spanie nago, że o lataniu na wakacje z nocnikiem i ściąganiu majtek nieopodal huśtawki nie wspomnę.
ekstra. człowiek niedoświadczony i głupi nasłucha się takiej propagandy i dawaj zmuszać Bogu ducha winnego Wrednego do siedzenia. a Wiewiór niegłupi, swój rozum ma i odnosi się do procedury z 'pewną taką nieśmiałością'. całe szczęście, że po kliku dniach walki z wiatrakami mamusia poddaje się i wraca do pampersów.
tak było w wakacje. nie wiem, co konkretnie natchnęło mnie do prób nocnikowych zimą, ale niech moc będzie ze mną. pociesza mnie, że nikt z dorosłych (przynajmniej tych zdrowych) nie sika w gacie, a więc da się tego nauczyć. po prostu każdego w swoim czasie. jak nie teraz, to później. i nie za każdą cenę. bo ja chyba jednak nie lubię 'prezentów' na podłodze. nie - ZDECYDOWANIE 'NIE lubię'.

środa, 7 grudnia 2011

Can't you hear me S. O. S. ?

codziennie solennie sobie przyrzekam, że pójdę wcześniej spać. a guzik. a to naczynie trzeba - wreszcie - pozmywać, a to pranie złożyć/postawić/wyprasować itp, itd w tym stylu. a rano - KAWYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYY!!! jakoś nie potrafię się przemóc i zmienić niechlubny zwyczaj 'nocnego markowania'. najprawdopodobniej kusi i mami mnie CISZA i brak pętającego się pod nogami Wiewióra.
telefon od Mishy. hmmmm... chyba dobrze, że on jest w Petersburgu w delegacji, a my w KRK, bo w Moskwie zrobiło się nerwowo. Putin i Miedwiediew postanowili wszystkich zastraszyć i na ulice mają wyjechać wozy opancerzone. Triumfalnaya ploshad (Metro Mayakovskaya) jest niebezpiecznie blisko naszego parku, mieszkania i pracy.
ciekawe, czy Rosjanie powtórzą modną ostatnio tendencję do obalania dyktatorów. jeśli się odważą i sprzeciwią, poleje się wiele krwi. w Rosji nigdy nie liczyła się jednostka. a zresztą - co dalej? czy naród przywykły do zamordyzmu jest w stanie żyć w demokracji? a może to po prostu burza w szklance wody?
najważniejsze, by świat nie zamykał oczu.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

If you don't get enough I'll make it double

jakiś czas temu zupełnie niespodziewanie Miedwiediew ogłosił, że wszystko ma wrócić na właściwe miejsce i prezydentem - och, pardon, carem - znów będzie Putin. jedyne 12 lat. zuch chłopak ten Dima, zna swoje miejsce w szeregu. na wszelki wypadek zaklepał sobie posadkę premiera i cacy. i wilk syty i owca cała. bez wróżek wiadomo, KTO wygra i kiedy. a nawet z jaką przewagą nad przeciwnikiem.
można się z tego śmiać i żartować, bo to nie u nas i 'to Rosja, wiadomo'. niby tak. mnie to nieco jednak przeraża. szczególnie po cyrku z wczorajszymi wyborami parlamentarnymi: wygrał ten, kto wygrać miał. a co tam, że zanotowano kilka tysięcy naruszeń prawa wyborczego, a rosyjski internet aż huczy o fałszowaniu głosów... a może to taka nowa, 'lepsza' demokracja?
cały świat piętnuje Łukaszenko za autorytaryzm, a jak nieco dalej na wschód dzieje się to samo - cisza.
a więc jednak rozmiar ma znaczenie.

piątek, 2 grudnia 2011

And you can trust me not to think

jakoś nie miałam dziś okazji słuchać radia, ale prawie na sto procent jestem pewna, że sezon świąteczny można uznać oficjalnie za otwarty: 'Last Christmas' zaatakowało mnie w sklepie. no cóż. spójrzmy prawdzie w oczy: bez tej piosenki jeszcze byśmy się nie daj Boshe nie zorientowali, że nastał czas wzmożonej aktywności zakupowej. bo już grudzień.
pamiętam jak dziś, jak kolega w 3 klasie podstawówki 'uświadomił' wszystkich, że nie ma Mikołaja... niby każdy się już w tym wieku domyślał, chociaż miło czasem wierzyć w cuda, prawda? mam już te 18'naście lat plus VAT i teraz moja kolej na podkładanie paczek. Wiewiór jeszcze nie kmini bazy, ale mam wielką nadzieję, że uda mi się dobrze grać rolę Świętego M. na domowy użytek. trzeba się będzie tylko dogadać z rosyjskim Dziadkiem Mrozem, który przychodzi w Nowy Rok, coby Wrednego do końca nie rozpuścić ilością i częstotliwością otrzymywania prezentów.
i bądź tu mądry/a :)

środa, 23 listopada 2011

And it goes like this...

nic nowego, ale mam wrażenie, że moja przestrzeń osobista - i tak w stadium rozwielitki - stale się kurczy.
Wiewiór śpi coraz mniej, a wymaga coraz więcej - czasu, uwagi, cierpliwości. mój egzemplarz taki już jest, że bez 'mama mama mama' nigdzie nie pójdzie i nic sam nie zrobi. beze mnie pobawi się jakieś maks 10 minut i dawaj! a może ja nie chcę po raz setny oglądać książeczek, ubierać miśków, czy układać piramidki?!?!!? ostatnio siedziałam na podłodze i prawie płakałam, że ja już NIE CHCĘ SIĘ BAWIĆ tym cholernym LEGO... tak.
wiem, że to trochę upraszczające sprawę stwierdzenie, ale czasem czuję, że zamiast się rozwijać, to się powoli, acz nieuchronnie 'zwijam'. i jeszcze nie będę miała emerytury, bo przecież tylko 'siedzę w domu z dzieckiem'. TYLKO.
cóż - zapraszam Panów na parkiet... to jest chciałam powiedzieć, POLIGON.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Back where I belong




dzięki 'cudownej' decyzji szanownego prezydenta Miedwiediewa różnica czasu między Polandem, a Rashą wynosi obecnie 3 godziny. dla niezorientowanych: Rosja w tym roku pozostała przy czasie letnim i ma zamiar kontynuować w przyszłości ten barbarzyński pomysł.
tak więc moje dziecko, wytresowane do wstawania o rosyjskiej 7'mej z groszami, budzi się o tutejszej 4'tej nad ranem!!! . nie ma to jak 'trafione' decyzje władz i ich wpływ na życie zwykłych ludzi. ja sama do tej pory nie mogę się zaaklimatyzować i snuję się smętnie po domu, najczęściej w okolicach lodówki.
podróż opiszę następnym razem - idę spać - w Moskwie jest już przecież pierwsza w nocy.

środa, 16 listopada 2011

wtorek, 15 listopada 2011

Gonna find out Who's naughty and nice

zimno, zimniej, Rosja.

za oknem pada śnieg, a w łazience od-pada tynk ze ściany. jak ja kocham moich sąsiadów z góry!!! od trzech tygodni dbają o to, żeby Wiewiór po obiedzie spał nie dłużej, niż godzinę. najpierw tłukli się młotkami, potem wiertarka wierciła od rana do nocy jakiś tydzień, a teraz chyba nastąpił etap 'Sodoma i Gomora', bo nie umiem zdefiniować pochodzenia nieustannego łoskotu. nawet w weekend nie dali nam spokoju i musiałam się udać piętro wyżej w celu ujarzmienia naszych Bobów Budowniczych. nieźle nabuzowana dzwonię do drzwi. cisza. no to jeszcze raz. cisza - udają, że to nie oni. ale nie ze mną te numery Bruner! po trzecim dzwonku słyszę nieśmiałe 'kto tam'. walcząc z sobą by nie wrzasnąć 'policja', mówię (a raczej cedzę przez zęby): sąsiedzi!!! na to oni: 'taaaaak?? zamknęli nas, nie możemy otworzyć' no nie!!!! tu przestałam się szczypać i wygarnęłam - w miarę kulturalnie - że dziś sobota, dajcie żyć, dziecko mi się z wrzaskiem budzi trzeci tydzień. na co słyszę 'ojej. już nie będziemy'... tak... naprawdę trudno się domyślić, że odgłosy remontu mogą doprowadzić sąsiadów do szewskiej pasji. mistrzowie dedukcji.
odwracam się na pięcie, zła jak osa - opieprz przez drzzwi, to nie to samo, co w twarz komuś wygarnąć, a tu inna zdesperowana sąsiadka. z WAŁKIEM w ręce! ha!!! z rosyjskiem staruszkami lepiej nie zadzierać.

sobota, 12 listopada 2011

Pink flamingos in the pool


u nas stara śpiewka - na tapecie wiewiórcze zębiska. do kompletu brakuje nam 'tylko' albo 'aż' 4 sztuk. coś czuję przez skórę, że będzie hardcore. coż - zanosi się na to, że wyśpię to się jednak po śmierci. ha!

poniedziałek, 7 listopada 2011

I just can't be with you like this anymore Alejandro


prawdziwa ZAMARZNIĘTA kałuża - made in Russia

sobotni kinderbal przeszedł już do historii. wszystko poszło jak należy i jeśli nie liczyć niezłego bałaganu w salonie (miejsce akcji), to mogłabym przysiąc, że urodziny Aleksandry nie miały miejsca. a - powiększyła się jeszcze znacząco i tak niemała ilość zabawek. taaa... może nawet odkryję w sobie nowe powołanie: organizacja imprez dziecięcych. żartowałam - co to, to nie.
za dwanaście dni będę już w Domu 1. mam nadzieję, że dobra pogoda się utrzyma i będzie ciepło, bo tu u nas na wschodzie już tylko minusy.

i jeszcze jedno małe ogłoszenie parafialne: moje dziecię nazywa się ALEKSANDRA. nie Ola i nie Sasha i wszelkie ich pochodne. Aleksandra. ewentualnie Wiewiór. Wredny Wiewiór :).

piątek, 4 listopada 2011

Let me introduce you to my party people in the club...

jestem chora.
tak właściwie, to to zdanie powinno zamykać post, bo cóż ciekawego może być w smarkaniu, kaszleniu i bólu kości? tym bardziej, że jutro drugie urodziny Wiewióra i tak się składa, że zaprosiłam kupę gości. a teraz zamiast obmyślać strategię kinderbalu, koncentruję się na tym, jak nie dać się choróbsku. jak nie urok, to sraczka.
sama nie wiem, kiedy minęły te dwa lata. czasem czuję się, jakbym oglądała film o moim życiu, ze swoim udziałem. dni pędzą jak szalone, codziennie coś nowego. a Wiewiór z małego krzykacza przeistoczył się w Dziewczynkę. słodką, kochaną istotkę, bez której nie wyobrażam sobie życia. ok - mogłabym nieco rzadziej budzić się w nocy, ale dziecko, to dziecko - one tak mają. jeszcze 'tylko' jakieś 1,5 roku i prześpimy całą noc :). naturalnie jeśli nie pojawi się Fasolka nr 2.

ZA WIEWIÓRA!!!!!

czwartek, 3 listopada 2011

She's got it, yeah, baby, she's got it!


nie, nie tak, żebym miała już papier w ręce, ale całkiem oficjalnie TAK. przyjęli nam dziś dokumenty na РВП (pobyt czasowy)!!!!!!!!!!!!!!!!
to trochę tak, jak z fotografowaniem Wiewióra: niby super kadr, ujęcie, cyk ... i masz! a raczej właśnie NIE masz. i znów 'prawie'. PRAWIE ROBI WIELKĄ RÓŻNICĘ!!! :)

środa, 26 października 2011

I practise every day to find some clever lines to say


kaaaanaaaaał!!!! :)

jakiż piękny ten nasz listopad... to jest chciałam powiedzieć październik!! taaaa. a guzik z pętelką: chciałaBYM, ale nie mogę, bo koń jaki jest, każdy widzi. tak więc mimo, że tu u nas na wschodzie nie świętują Wszystkich Świętych, ja wczuwam się w nastrój już niemal miesiąc. szaro, buro i ponuro w tej nashej Rashy.
dziś kolejny już raz zostałam wzięta za tanią nianię z Polski. tak tak. zgodnie z hasłem: 'tu jest centrum Moskwy, tu każdy ma nianię', aż strach się czasem przyznać, że spacerujesz z RODZONYM dzieckiem. Mishy w pracy już kilka osób proponowało Filipinki jako cudowne niańki z językiem angielskim. a co tam, że Wiewiórowi czasem trudno ogarnąć dwa języki, dowalmy mu jeszcze trzeci! przecież się przyda. a ja sobie - cytuję: pójdę do kosmetyczki, kupię sukienkę, odetchnę. czasem mam wrażenie, że tu mało kto myśli tak naprawdę o dziecku... staram się zrozumieć i nie oceniać, ale nieraz jest to bardzo trudne, albo wręcz niewykonalne...
yyyy... a może nie chodziło o Wrednego? może to ja wyglądam tak tragicznie, że tylko Filipinka może mnie uratować? :> sic!!!

piątek, 21 października 2011

To the moon and back

nasz Neil Armstrong :)

termometr nie kłamie - zimnooooo!!! niektórzy zapadają z tej okazji w sen zimowy, inni kupują ciepłe swetry i galoty, a ja powiększam swoje i tak niemałe zapasy sadła w okolicach tyłka i bioder.
tak, tak - przyznaję bez bicia. jestem uzależniona nie tylko od kupowaniu Wiewiórowi szmat, ale też od konsumpcji słodyczy. nieważne - czekolada, ciastka, ciasta, batony itd, itp. jedyne, czego się nie tknę, to pączki. a reszta jak najbardziej, w dowolnej ilości. sama nie wiem, jak to się dzieje, że mieszczę się jeszcze w stare ciuchy i przeciskam bez problemu przez drzwi do windy. jedynym logicznym wyjaśnieniem jest Wredny, jako czynnik stale absorbujący i domagający się uwagi. czasem wydaje mi się, że gdyby ktoś pokusił się o policzenie ilości kilometrów, jakie dziennie 'robię', to spokojnie wyszłaby odległość do Księżyca i z powrotem. normalnie kosmos!

wtorek, 18 października 2011

Welcome to the minds of the infamous ones

jestem sama. to nawet lepiej, bo ziarno antypatii do Rashy wykiełkowało w moim sercu i nieźle się tam ma, podlewane codzienną dawką żółci. nie ukrywajmy - mówiąc najprościej - gryzę.
radość ze słońca całkowicie popsuła mi mega-hiper-wypasiona migrena, z którą udałam się na kolejną walkę z systemem, pozostawiając siostrę Mishy Wiewiórowi na pożarcie. i co z tego, że odbieranie świstka trwało mniej, niż minutę, jak dojazd i powrót zajął mi ponad godzinę. niech żyje ludzka BEZmyślność!!! aż ciśnie się na usta klasyczne 'o tempora, o mores!'.
tak więc sprint do domu i wio na spacer - gdzieś przecież musi się ulotnić wiewiórcza energia. gdy wracamy jest już ciemno. włączam światło i cyk. spaliła się żarówka w jedynej lampie w sypialni. ekstra. nieźle już nabuzowana lecę szukać nowej, włażę na łóżko, staję na palcach i dziękuję Bogu, że nie ma tu wysokich sufitów. radość pryska, kiedy w ręce zostaje mi abażur, a z sufitu ponuro zwisa kabel - kikut z jakimś dziwnym tatałajstwem. trzeba było uczyć się na elektryka, a nie 'bawić' w filologie. no ale teraz to tylko 'daremne żale, próżny trud'. uznaję, że toto do mnie nie przemawia i idę po jedyną dostępną lampę przenośną, czyli wielgachną lampę podłogową. radości co niemiara - jako, że z lenistwa nie wymieniliśmy żarówki w salonie, muszę z tym moim 'kagankiem' peregrynować nieomal po całym mieszkaniu.
kroplą, która przelewa czarę goryczy, a raczej jadu, jest mail od nieocenionego LOT'u w takiej mniej więcej treści: uprzejmie informujemy, że państwa lot 18.11. 2011 o godzinie PI został odwołany. możecie państwo go bezpłatnie oddać, albo zamienić na srutututu kłębek drutu w nieokreślonej przyszłości'. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!
gdyby jakims cudem w naszym domu było echo, to powtarzało by ponuro MAĆ...MAĆ... MAĆ!!!!!!

poniedziałek, 17 października 2011

Another Brick in the Wall

dziś nienawidzę Rosji całym swoim jestestwem. za to, co... za całokształt. za moje chodzenie od Annasza do Kajfasza. za trzymanie petentów - nas - na ulicy na mrozie. za łapówki. za brak szacunku dla jednostki. za nierealne terminy i przerośnięta biurokrację. za odległości, pogodę, za przeludnienie. za chroniczny brak słońca. za wszystko.
tak, tak. już widzę reakcje wszystkich 'miłośników' RF. takich, co to przyjechali na dwa tygodnie w lecie, popatrzyli na Kreml, połazili po Twerskiej, przejechali się metrem, kupili obowiązkową wódkę i matrioszkę i wrócili do domu.
nie chcę nikogo obrażać, ale mieszkanie na stałe w Moskwie to nie jest wycieczka. to, co zachwyca turystów, mieszkańcom utrudnia życie: to trochę tak, jak z każdym większym miastem, choćby z naszym Krakowem. no jest piękny. ale czy żyjąc na stałe w KRK codziennie zwiedzasz i imprezujesz? nie. omijasz wycieczkowiczów szerokim łukiem, bo proza życia toczy się gdzie indziej.
najbardziej w Moskwie dokucza jednak coś zupełnie innego. samotność. samotność w 15 milionowym mieście, gdzie każdy się spieszy do swoich zajęć i nie ma czasu na kontakt z drugim człowiekiem. a w weekend rodzina i ciągłe pretensje, że za mało, za szybko, za daleko, nie dziś, następnym razem, jak będzie cieplej itd, itp.
od jutra będę sama przez 3 dni - Misha jedzie w delegację. no i kolejny powód do nienawiści gotowy - CZEMU JA?!!!!???

czwartek, 13 października 2011

This used to be a funhouse But now it's full of evil clowns

po wczorajszej całodziennej bieganinie po przychodniach padłam wieczorem na dziób, dziś rano powtórka z rozrywki. a końca nadal nie widać.
dwa lata temu, chyba w marcu, przechodziłam to samo - badania na tzw. РВП (pozwolenie na pobyt czasowy). i również tym razem mogę śmiało powiedzieć, że celowe zamęczanie ludzi to specjalność tutejszych służb migracyjnych. chcesz mieszkać w Rosji? no to sobie pochodzisz po lekarzach, a może się poddasz i spasujesz - o to przecież chodzi.
pierwszy punkt na liście - oddawanie krwi na HIV. taaaa. prędzej się tu człowiek zarazi, niż w PL, ale nie ważne. pielęgniarka od drzwi wita mnie tekstem 'co wy wszyscy Gruzini tak do nas jedziecie?'. ha. jak miło - wyglądam jak Gruzinka. dobra. nie jest źle.
punkt drugi - przychodnia dla narkomanów. w okienku wita nas informacja: przyjmowanie interesantów we wtorki i czwartki (wczoraj była środa). chcę już do domu, mam dość - szpitale są rozrzucone bardzo daleko od siebie, daleko od metra, w jakichś zaułkach - koszmar. z opresji ratuje mnie urocza pani z recepcji, za radą której idę od kierownika placówki. on - są jednak jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie, też idzie mi na rękę i jazda do trzeciej przychodni.
szpital dla gruźlików. i tradycyjnie informacja: 'Prześwietlenie płuc tylko od 13 do 14. i nie więcej niż 50 osób w jeden dzień'. AAAAAAAAAAA!!!! jest 11 z groszami, a ja mam ponurą wizję kłębiących się przed okienkiem tłumów. czekać, nie czekać - oto jest pytanie. pani w okienku śmiało mogłaby zasilić szeregi moherowych beretów - tak jest uczynna. pomagają 'swoi' - tacy, jak ja wariaci, którzy starają się o te papiery: Rumun i para pięknych Uzbeków. potem pozostaje nam tylko nie tracić poczucia humoru. to 'tyle' na wczoraj.
dziś z sikami przez pół miasta. kocham to. dobrze, że Dziadek nas wyręczył i posiedział z Wiewiórem. nikogo przecież nie obchodzi, że nie masz z kim dziecka zostawić. eh!!!!

czwartek, 6 października 2011

Groundhog Day, czyli Świstak pełną gębą

tak jakoś ostatnio wychodzi, że czwartek to u nas dzień załatwień. lekarze, zakupy, wyjazdy 'papierowe' itd, itp.
dziś przyszła kolej na kolędowanie pod Ambasadą Polandu. tym razem poszło nam szybciej - wiedzieliśmy gdzie się NIE pchać i czego NIE oczekiwać. no i zabraliśmy ze sobą paczkę ukochanych ciasteczek Wiewióra. przynajmniej jemu się nie dłużył czas.
niestety nie mogę powiedzieć, że ogólne warunki oczekiwania uległy zmianie na plus... nie ma ani wody do picia, ani ubikacji dla petentów, a czeka się czasem dwie godziny. eh!!! w skrócie można byłoby to określić jako 'ćwiczenie zamków o suchym pysku'. WSTYD!!!
a w niedzielę idę głosować. Mama mnie wczoraj nie na żarty przestraszyła mówiąc, że PiS depcze po piętach Platformie. nie, żeby była fanką PO, ale słabo mi się robi na myśl o Jarku. jak by się nie starał, do mnie nie przemawia i mam coraz silniejsze wrażenie, że PiS to sekta, a nie partia. tak - my zagranicą głosujemy na listę Warszawską. fajnie - przynajmniej tak się człowiek otrze o stolyce. a tam - wiadomo - cooltura, ogłada, Wiejska i te sprawy.

poniedziałek, 3 października 2011

[Wake me up] when september ends


jak miło obudzić się i zobaczyć niebieskie niebo - nawet, jeśli termometr bezlitośnie sprowadza na ziemię pokazując 5 stopni.
i jakże przyjemnie nie grzebać w błocie... tak, tak, Wiewiór ma nową, sezonową, idee fiks: zbieranie kasztanów. rękami, prosto z ziemi. a potem w ilości półhurtowej taszczymy toto do domu i natychmiast o nich zapominamy. do następnego spaceru. chyba czas najwyższy wyrzucać je w tajemnicy przed kolekcjonerką, bo jak tak dalej pójdzie, to nam wiader zabraknie.
i jeszcze taka refleksja na koniec. niby żyjemy w nowoczesnym świecie, jesteśmy postępowi itd, itp. to skąd do cholery bierze się przesądność? dziś prawie padłam trupem na miejscu po tekście: 'takie piękne dziecko!! nie boi się Pani, że ktoś rzuci na nią urok? proszę natychmiast zawiązać jej czerwona wstążeczkę!!!' AAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!! ludzie!!! że się tak światowo wyrażę: WTF?!!!??!!

sobota, 1 października 2011

I'm alive, yes and no...

dzisiaj mieliśmy za oknem chyba wszystkie pory roku, oprócz lata. lazurowy błękit i granat bliskiej nawałnicy. słońce i deszcz. nie ustaje tylko jedno: koszmarny wiatr.
z okazji soboty i posiadania w domu Pana Męża, postanowiłam urwać się na chwilę ze smyczy i pojechałam do ... centrum handlowego. tak tak. zew zakupoholizmu zaprowadził mnie prosto do działu dziecięcego H&M. w Moskwie tylko w tym sklepie ceny są do przyjęcia, ale... tak, jest 'ale' i to nie takie 'małe ale': dzikie tłumy. jakby wszyscy się zmówili/umówili i postanowili kupować w tym samym miejscu i czasie, albo towary rozdawali co najmniej za darmo. kolejki do kas są tak długie, że każdy trzeźwo myślący człowiek natychmiast by zrezygnował. ja stałam - no przecież powiedziałam wyraźnie: 'TRZEŹWO myślący'. znaczy - nie ja.
a i tak powiem Wam w sekrecie, że NIE MA TO JAK SZMATEKSY!!! :)

czwartek, 29 września 2011

I walk on concrete I walk on sand


WIEWIÓR FRONTEM DO KLIENTA, czyli spóźnione, niemniej serdeczne: obiecałam zdjęcia i są.
jak to w życiu bywa, miało być wcześniej, jest teraz, miał być kombinezon, jest kurtka i gacie. tak tak. jakoś tak mi się wyrwało, że kombinezon, a tu prawda w oczy kole. niemniej jednak sam uniform, jako taki, jest bardzo funkcjonalny i ze spokojnym sumieniem polecam wszystkim. bowiem zaprawdę powiadam Wam, że nawet tutaj, w naszej krainie dobra wszelkiego, takich cudów nie ma. i chyba każda mama mnie już pytała skąd mam takie cóś. hehe - jasne, że z POLSKI (na metce napisane, że 'made in China', ale ciiiiiiiiiiiicho!!!) - patriotyzm ważna rzecz.
a w tzw. międzyczasie włączyli nam ogrzewanie. i dzięki Bogu, bo ileż par skarpet można ubierać naraz?!!? nawet Wredny pomyka w rajtach i golfie... zima Panowie i Panie.

wtorek, 27 września 2011

Sometimes the system goes on the brink

tak bym sobie na pogodę ponarzekała, a tu proszę: słońce!!! JAK? SKĄD? nie żeby zaraz było ciepło - bez czapki i rękawiczek ani rusz - ale przynajmniej szarość została zastąpiona błękitem i od razu chce się żyć.
nawet nie zauważyłam, że w niedzielę minęły dwa tygodnie odkąd wyjechałyśmy z KRK. kiedyś czas ciągnął się niemiłosiernie od poniedziałku do piątku. teraz wygląda to nieco inaczej: mam wrażenie, że po poniedziałku jest środa, a po niej natychmiast następuje piątek. super. rzecz w tym, że w takim samym tempie mija też niestety weekend. po piątku wypada poniedziałek i kierat kręci się od nowa. zawsze mam pełno planów na sobotę i niedzielę, a ... wychodzi jak zwykle.
tu u nas w Moskffie chyba naprawdę jest mniej tlenu w powietrzu. cały czas mam ochotę spać, a raczej zapaść w sen zimowy. do maja. a co!

piątek, 23 września 2011

I only wanted to see u bathing in the (purple) rain

jakiś czas temu, w samym środku lata (patrz: dawno i nieprawda) kupiłam Wrednemu przeciwdeszczowy, ocieplany kombinezon. spodobał mi się, fajna rzecz w naszym klimacie.
dziś nadszedł dzień prawdy, czyli test w terenie. pomijając drobny fakt, że kupiłam rozmiar dużo za duży ('może jeszcze na wiosnę do niego wejdzie?'), mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim ten wynalazek. chodzenie po kałużach? phi!!! co tam kałuże, kiedy można zjeżdżać ze zjeżdżalni i HUŚTAĆ SIĘ nawet w czasie ulewy. jedyny mankament jest taki, że o mamusiach/tatusiach producenci jakoś nie pomyśleli i człowiek nie ma innego wyjścia, jak tylko smętnie sobie moknąć towarzysząc uradowanemu Entuzjaście zabaw na świeżym powietrzu.
ktoś złośliwy mógłby przytomnie zauważyć 'a kup że sobie babo kalosze + pelerynę i nie nudź'. ale ja chcę kombinezon. CHCĘ, CHCĘ, CHCĘ!!!

czwartek, 22 września 2011

coldPLAY

słupek rtęci opuścił się do 'krytycznych' plus 15 stopni, tak więc Panowie i Panie, sezon rajtek i kombinezonów uważam za rozpoczęty. to nic, że dzieci stale są w ruchu, biegają, kopią, wchodzą, schodzą itp, itd - jednym słowem krew płynie. nie ważne. kombinezon - święta rzecz, musi być.
tak się przejęłam losem biednych małych Rosjan, że z wrażenia dostałam jednej ze swoich super-hiper-mega migren. tak jestem czuła na krzywdę innych.

ależ ja jestem skromna, no no.

środa, 21 września 2011

Who let the dogs out?


ołowiane chmury szczelnie zakrywają niebo - u nas już prawie zima tej jesieni (w Rosji jesień zaczyna się 01.09). brak słońca odczuwa szczególnie dotkliwie mój mózg, buntując się przeciw wypełzaniu z ciepłego łóżka. dodatkową atrakcją jest bowiem brak ogrzewania. włączą, jak temperatura w nocy spadnie 4 razy pod rząd poniżej 10'. taki cud jeszcze się jednak nie wydarzył i ciepłe galoty to mus. mam dziką ochotę siedzieć w domu w rękawiczkach. powstrzymuje mnie jedynie obecność Wiewióra, który zapewne uznałby to za kolejne dziwactwo matki.
od tego pisania nieco rozgrzały mi się palce. znaczy jest nadzieja.

środa, 14 września 2011

We were always just that close

miało być wcześniej, wyszło jak zawsze. codzienność zapełniła mój program na tyle ściśle, że prawie zapomniałam o blogowaniu. mycie, a raczej oddrapywanie, kupowanie, koordynowanie, itp., itd. a końca i tak nie widać.
tak więc w telegraficznym skrócie: podróż koszmarna - jak by nie było, 11 września to nie najlepsza data na latanie (z techniczną usterką samolotu włącznie). aklimatyzacja trwa nadal i jeśli dodać do tego ząb nr 16 w drodze, to szału ni ma. omal nie zapomniałam o mojej ukochanej pogodzie: w Moskwie powitała nas jesień pełną gębą. nie ma to jak wyjść z lotniska w sandałach na 10 stopni plus deszcz. uffffffff. chyba jednak niczego nie pominęłam.
a teraz czas do wyrka. u nas, na wschodzie już prawie 22,30 i CSKA będzie grało z Lille. cokolwiek by to nie znaczyło.

sobota, 10 września 2011

I AM ON MY WAY

no to minęły 3 miesiące i czas pakować manatki w podróż powrotną do Domu 2. melduję sie od poniedziałku regularnie. i muzon :) ----------> KLIK

wtorek, 16 sierpnia 2011

A little less conversation, a little more action please!!!

od kilku dni staram się odnaleźć w sobie zapał do pisania. czekam, czekam i ... nic.
nie chcę odstawiać fuszerki, więc chyba na jakiś czas zniknę z blogosfery. nie to, żeby nic się nie działo - po prostu chyba straciłam 'pazur'.
dobra - plan jest taki: na początku września jedziemy znów do Domu 2 i do tego czasu postaram się odzyskać wenę.
na osłodę - mały Głód z Dużym Głodkiem :)



sobota, 13 sierpnia 2011

Highway to hell






mądrzy ludzie twierdzą, że po urlopie trzeba sobie wypocząć. święte słowa. szczególnie, kiedy nieopatrznie wybiera się jako cel wakacyjnej pielgrzymki rodzinnej tzw. polskie morze.
ostatnio byłam nad Bałtykiem jakieś 9 lat temu. no dobra - 4 ... chociaż dwie godziny na plaży w Jurmali z Anusiakiem się nie liczy.
morze, jak to morze, nie zawiodło. jest coś pięknego i jednocześnie strasznego w bezkresie fal. zawsze mnie fascynowały barwy wody, które zmieniały się w zależności od pory dnia i pogody... i tu mój entuzjazm się skończył.
miałam wrażenie, że trafiłam do piekła: disco polo na pełny regulator, smród smażonej/wędzonej ryby, wszechobecne komary i ludzi więcej, niż miejsca. sprawę cen przemilczę, bo ma samo wspomnienie ciśnienie mi rośnie, a po co się na noc denerwować? jakby tego było mało, wszędzie pod górkę. dosłownie: nie wiem, gdzie był mój zdrowy rozsądek, gdy wybierałam Jastrzębią Górę. przecież każdy wie, że tam bez stopni ani rusz. i to ilu!!! mimo to Wiewiór maszerował dzielnie po i ze schodów i chyba był jedyna istotą, której się to podobało. pogodę miałyśmy świetną. nie to, żeby jakieś upały nas rozpieszczały - co to, to nie - ale narzekać nie mogę: padało raz. jakoś specjalnie strzaskana na mahoń nie jestem, ale to chyba bardziej wina Wrednego, który nie dał mi spokojnie i po boshemu się poopalać, wymyślając łażenie po kamyki lub wodę.
podsumowując - fajnie było. nawet Wredny polubił w końcu piasek, a ja prawie zasnęłam na plaży wsłuchując się w szum fal... potem niestety trzeba było zwijać żagle. za dużo 'wywczasu' i jeszcze mi się przewróci w głowie :)


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

She gotta be from out of town








no to jestem. nieco zdziczałam bez technologii i nie mogę się zmusić do przeproszenia się z Mack'iem. i blogiem.
tyle wrażeń, tyle myśli, tyle pozytywnej energii, a słowa jakoś nie układają się w ładny obrazek. no cóż - nic na siłę. małymi kroczkami. od tego zaczniemy.
a narazie jak mówiłam - piasek, woda i Wiewiór. raj.

niedziela, 24 lipca 2011

Bye, bye Hollywood Hills

od jutra 10 dni bez klawiatury laptopa pod palcami. WAKACJE.
mam wielką nadzieję, że naładuję tam baterie i wrócę cudownie odmieniona: nie będę narzekać, przeklinać, złościć się i będę mniej upierdliwa dla otoczenia.

tylko plaża, morze i ja. raj. i Wiewiór. no dobra - PRAWIE jak raj :)

melduję się po 6'tym :)

czwartek, 21 lipca 2011

So give me Novacaine

jakby kiedyś nie było 'ruchu w interesie', to zacznę szybko węszyć grubszą sprawę. bo nie ma czasu na spanie. co to, to nie. zawsze coś. dzisiaj jednak w naszym codziennym filmie sensacyjnym pojawił się hmmm ... że tak to ujmę krwawy wątek.
Wiewiór jak wszystkie dzieci w jego wieku jest prawie jak perpetuum mobile. prawie, bo trzeba delikwenta karmić, czyli dawać mu napęd. w ruch puszcza się sam i trudno go zastopować. w większości przypadków upadki i wywrotki kończą się bezboleśnie, a w najgorszym wypadku jest siniak/otarcie i tyle. do czasu - dziś parę milimetrów dalej i Wredny straciłby swoje zębiska. polało się morze krwi i łez. Bogu dzięki skończyło się tylko na przygryzionej wardze i dużym strachu. i sama nie wiem, kto miał większego pietra - ja, czy Wiewiór. w pewnej chwili nie było wiadomo, kogo ratować pierwsze - wyjącego Wrednego, czy mdlejącą z wrażenia mnie.
uf, co za dzień!!!

wtorek, 19 lipca 2011

Cause in my castle i'm the freakin man


doszłam dziś do wniosku, że jestem naiwna. niby kozak ze mnie i wszystko potrafię załatwić, ale nie. już drugi raz kupiłam stare kwiaty nabierając się na gadkę-szmatkę pani sprzedawczyni. w domu okazało się, że kupiony okazyjnie 'duży bukiet' to pic na wodę - fotomontaż, bo do wstawienia do wazonu nadaje się do najwyżej jeden marny kikut. bywa powiecie. jasne. ale żeby 2 razy w jednym tygodniu? czyżbym biła jakiś rekord?
a może to jednak starość? jutro kolejny rok nam z Jerzym stuknie. z górki. nie żebym narzekała - broń boshe. nawet w liceum nie miałam tak dobrej wagi. cellulit? phi. przestałam się tym przejmować - są gorsze rzeczy na świecie. rozstępy? si. i co z tego? przecież nikt nie chodzi na co dzień w bieliźnie (oprócz słynnego już Sąsiada- Naturysty). nie jestem idealna i dobrze mi z tym.
Wasze zdrowie!!! :)

niedziela, 17 lipca 2011

Somewhere in the crowd there's you

Krtek i wiaderko - wersja dla Wrednego

dzięki Wiewiórowi ciągle odkrywam w sobie nowe zdolności i umiejętności, o których już dawno zapomniałam. okazuje się, że potrafię ulepić z plasteliny świnkę, samochód (lepiej nie pytać o markę) i główkę sałaty. ba! mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że stale się rozwijam. dziś np. w kierunku drobiowym - kaczka bardzo się spodobała Wrednemu. to nic, że natychmiast odpadły jej nóżki. nie czepiajmy się szczegółów. podobnie z rysowaniem. codziennie coś nowego. od tygodnia Wiewiórowi całkiem nieźle wychodzą kółka i 'ślimaczki', a mój kot zaczął wreszcie przypominać kota. takie z nas zdolne kobiety.

piątek, 15 lipca 2011

The animal instinct

mam zamiar nieco się powyżywać w tym poście, więc 'obrońców uciśnionych' proszę o pominięcie moich dzisiejszych przemyśleń.
najpierw na tapetę idą Sklepowi Żartownisie. taki zawsze znajdzie się w kolejce przede mną i zazwyczaj nie bierze jednej rzeczy, a całą długaśną listę. zaczyna niby niewinnie od 'serka żółtego' i 'kiełbaski' (!!!!! jak ja NIENAWIDZĘ ZDROBNIEŃ!!!!!), ale potem wchodzi na obroty. sprzedawczyni to dla niego kotuś, kochanie, skarb, złotko itd. itp. w ten deseń. plus oczywiście żarty i żarciki o rozmiarach/gabarytach i zwinnych rączkach, od których reszcie kolejki więdną uszy, lub płoną policzki. wszystko to okraszone dodatkowo rubasznymi 'ho ho', których nie powstydził by się Dziadek Mróz. a - prawie zapomniałam o klu programu - pieniążkach.
kolejna kategoria to Sąsiad/ka Naturysta/ka. ja się naprawdę staram. próbuję. serio. ale jakoś mi nie wychodzi... mnie też jest gorąco. też nie mam czym oddychać. ale nigdy nie zrozumiem opalania się w bieliźnie na balkonach (w mieście). sąsiad z bloku naprzeciw uwielbia prezentować swoje 'wdzięki' w samych slipach niezależnie od pory roku. to nic, że ma biust większy, niż ja (nie, nie jestem zazdrosna:>). to nic, że wywala jedzenie przez balkon (tak, nie uznaję tego rodzaju dokarmiania gołębi). to nic, że godzinami 'nadzoruje' parking, lustrując wszystko i wszystkich wzrokiem. ostatnio bowiem Naturysta przeszedł sam siebie: syn golił go na balkonie. niestety miałam okazję to widzieć - nie zabetonuję sobie okna... chociaż z drugiej strony...
nieco przeraża mnie fakt, że coraz więcej jest ludzi, rzeczy i sytuacji, które mnie denerwują, lub wyprowadzają z równowagi. czy ja się starzeję, czy tylko powinnam nieco wyluzować? strzeliś sobie setkę, albo coś?

wtorek, 12 lipca 2011

Look at me now, will I ever learn?

no i proszę!!!! wychodzi na to, że nawet na 'własnym podwórku' nie może sobie człowiek spokojnie poprzeklinać w obcym języku. taki to jest pożytek z tej naszej globalnej wioski. grrrrr :>
spaceruję sobie (w miarę spokojnie), ptaszki śpiewają, kwiatki pachną, Wiewiór szaleje, czyli tzw. standard. od ciągłego nawoływania (eufemizm) i przywoływania Wrednego do porządku mam już seksownie (!!!!???!!!) zachrypnięty głos. jak zwykle produkuję się w dwóch językach. zdążyłam się już przyzwyczaić do zdziwionych/zniesmaczonych/ciekawskich/pełnych politowania spojrzeń. bo gdyby to jeszcze był angielski, lub inny, zachodni język. ale nie - ruski. ale wracając do tematu.
idę sobie, idę, a tu nagle słyszę 'nie styesnyaisya' (nie wstydź się!!). myślę sobie: 'e, przesłyszałam się' - ostatnio stale tak mam - ciągle mi się zdaje, że wszyscy mówią po rosyjsku. tym razem jednak słuch mnie nie myli. podchodzi do mnie chłopak, wyciąga rękę i mówi czystą ruszczyzną (wow, to takie słowo jednak istnieje :P). miło, nie powiem - pyta mnie, czy jestem Rosjanką. a może udaje, że nie słyszy akcentu? hmmmm. kolejna refleksja już mnie mniej cieszy - cholera!!!! teraz to nawet po rosyjsku sobie nie mogę pofolgować, O NIE!!!!!

poniedziałek, 11 lipca 2011

Seven days of Monday morning




kolejną już dłuższą przerwę w blogowaniu zafundowała mi pogoda - nocne burze nie sprzyjają nadajnikom internetowym umieszczonym na dachach. w takich chwilach - jak na złość - nawiedza mnie zawsze wena i palce aż rwą się do pisania. grrrrr ... komputer bez internetu jest jak maszyna do pisania. niby niezbędny, ale jednak bezużyteczny.
dziś 'na osłodę' najnowsza porcja Wiewióra Wakacyjno - Letniego. post z tekstem i sensem coming soon, że się tak wyrażę po staropolsku.

środa, 6 lipca 2011

Just remember to always think twice

listopad za oknem nie nastraja zbyt pozytywnie, trzeba więc się ratować, jak się da. jedni jadą do ciepłych krajów, drudzy zadowalają się kinem/ shoppingiem/kawą/ batonem/_______, a jeszcze inni idą do fryzjera i pozwalają mu zaszaleć. a potem...
no właśnie. mam mieszane uczucia. nie to, żebym była specjalnie mentalnie przywiązana do swoich włosów - nie. zdecydowanie nie należę do kobiet, które latami nie zmieniają fryzury, bo 'mąż im nie pozwala'. бред. nie boję się zmian? też. włosy nie ręka, kiedyś odrosną. 'kiedyś' - dobrze powiedziane. tym razem jednak nieprędko.
pocieszam się, że do pierwszego mycia będę wyglądać PRAWIE jak wczesna Linda Evangelista. PRAWIE. a później to się zobaczy. może wreszcie zainwestuję w kapelusz? e - na pewno nie będzie tak źle. w końcu strzygł mnie niezawodny Tomek... i tyle się przy moich lokach narobił i naskakał, że trudno mi było powstrzymać śmiech (przez łzy). przecież sam mówił, że to będzie fryzurka prosta i ŁATWA w utrzymaniu. hmmmm. coś mi się tu nie zgadza.

poniedziałek, 4 lipca 2011

If you feel it, It must be real

czasem trudno mi w to uwierzyć w codziennym kieracie, ale jutro Wiewiór kończy 20 miesięcy. tak więc to prawie dwa lata użerania się z Wrednym krwiopijcą i jeszcze żyję!!!! wniosek nasuwa się jeden: najwidoczniej od tego sie nie umiera. czasem boli, ale da się żyć.
i jak ze wszystkim w życiu - bywa różnie. teraz np. mamy strajk nocnikowy. 2 miesiące nauki poszły w las i od przyjazdu nie mogę zagonić Wiewióra do siedzenia. ani tak, ani siak. ręce z majtkami opadają, bo w Moskwie postępy były znaczące i wszystko hulało jak należy. uparte Stworzenie pewnie nadal się aklimatyzuje... oby tylko proces nie trwał dwa miesiące, bo potem znów Rasha wzywa.
brrrr, ta wizja zdecydowanie do mnie nie przemawia...
jakieś pomysły? HELP!!!!

sobota, 2 lipca 2011

You think me rude, but I would just stand and stare

ukochany Wiewiórczy PLECAK - SÓWKA jako jedyny łup wyprzedażowy w tym roku.

nie chcę nikogo ze sobą włącznie złościć, ale w Moskwie jest teraz ze 30 stopni i nie zanosi się na rychłe ochłodzenie. tak - zawsze tak jest. jak tylko ja i moje tony letnich szmat skądś wyjeżdżamy, nastaje tam lato pełną gębą. deszcz mnie chyba po prostu lubi. o tym, że bez wzajemności nie muszę chyba wspominać.
po wczorajszym spacerze mogłabym spokojnie dorobić startując w konkursie na miss mokrego podkoszulka. zachciało mi się odetchnąć świeżym powietrzem!!! Wiewiór smacznie sobie chrapał w swoim przeciwdeszczowym kokoniku, a ja klnąc na czym świat stoi, testowałam swoje kalosze. sam w sobie wynalazek genialny. przy odrobinie szczęścia przynajmniej stopy ma się suche. a to, że spływa z peleryny na spodnie, a ze spodni do cholewki, to już insza inszość. stan polskich chodników wyklucza używanie parasola - jedną ręką nie da się prowadzić wózka bez groźby utknięcia w pierwszej lepszej dziurze. i żeby tak jeszcze kierowcy zwalniali przez kałużami, ale nie. zawsze znajdzie się idiota, który ochlapie Cię od stóp do głów brudną breją. jak nie kijem go, to pałą.

czwartek, 30 czerwca 2011

The rest is still unwritten


na jutro tydzień, jak jestem w Domu 1 i pierwszy dzień lipca. świetnie. to znaczy, że czerwiec minął jeszcze szybciej, niż maj. jeśli tempo się nie zmieni, to zaraz będziemy mieć listopad i Wiewiór skończy 2 lata. how??????!!!????
Wredny ma znów fazę na książeczki. ma kilka ulubionych, reszta wala się bezpańsko w różnych zakamarkach pokoju. ostatnio na tapecie są 'Wakacje' i 'W domu', pozycję niezagrożoną zajmują niezmiennie 'Ubrania', klejone stale i prawie już załatwione na amen.
mnie osobiście najbardziej ujmuje książeczka 'Zwierzęta'. wydawało by się - nic prostszego. piesek, kotek, konik - jednym słowem nasze swojskie podwórko. nic bardziej mylnego. obok poczciwych kota i psa jest lew i żyrafa. jak nic polski inwentarz. kura? jaka kura!!! pingwin. małpa. tuż za świnką - tygrys. niby jest owca, ale zaraz za foką... tak się tylko zastanawiam, kto układał ten osobliwy zwierzyniec... nie dziwiłabym się tak bardzo, gdyby nie to, że osobną pozycja tegoż wydawnictwa są 'Zwierzęta w Z O O'. aż strach się bać, co to za menażeria tam występuje.

środa, 29 czerwca 2011

Bad medicine [is what I need]

dla takich, jak ja, powinni szybko stworzyć odwyk. odwyk od szmateksów.
na wiewiórcze ciuchy potrafię wydać naprawdę dużo. dużo za dużo. bo przecież wszystko potrzebne, śliczne i cacy. a to podkoszulki, a to kurteczki - a co, że na 6 lat - przecież się PRZYDA. jasne. ciekawe tylko komu i kiedy. ja nie wątpię, że dzieci szybko rosną, ale to już lekka przesada, prawda?
wszystko zawsze według tego samego scenariusza: dzień wcześniej znajome uczucie oczekiwania, potem termin dostawy i podniecenie 'co też dziś uda mi się upolować', następnie radość łowcy z udanego polowania, lub niedosyt/ rozczarowanie/ irytacja gdy nic nie znajdę. euforia opada zazwyczaj przy prezentacji dobra wszelkiego w domu - moja mama skutecznie potrafi ostudzić mój zapał... szkoda, że po fakcie.
to naprawdę jest jak narkotyk. rodzaj sportu wyczynowego - czasem zdarza się walczyć o lepsze kąski. przenośnia nieco wyolbrzymiona, ale bywa i tak.
a teraz czas wyprać dzisiejsze trofea, a potem w bliżej nieokreślonym 'gdzieś' je zmagazynować. tylko i aż.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

In the songs of yesterday




niniejszym mogę już oficjalnie ogłosić, że od dziś nadajemy z Krk. tak, tak - jestem już online, więc pewnie będę tworzyć i płodzić na bieżąco.
ściśle rzecz ujmując na ziemi ojczystej wylądowaliśmy już w piątek, ale chwilowy odwyk od internetu zafundował mi mój nieoceniony Macbook, który nie chciał współpracować z naszą siecią i 'zmiękł' dopiero dzisiaj po wizycie informatyka.
wrażenia z podróży? tym razem bezcenne. Wiewiór zamiast tradycyjnie grzecznie przespać cały lot, zamknął oczyska na 20 minut. pozostałe 1,40 albo się darł wniebogłosy, albo kokosił na całego. a żeby obrazek był ładniejszy, to rankiem, w dzień wyjazdu, Wredny obudził się cały w malinowe kropki. jak nie urok to sraczka można by rzec. na wypadek podejrzliwych pytań straży granicznej mieliśmy wersję z alergią na truskawki. prawda okazała się być bardziej przyziemna - trzydniówka. no ale żeby usłyszeć tę diagnozę musiałam z lotniska dzwonić w panice do przychodni i pędzić tam w podskokach zaraz po rzuceniu walizek w Domu 1.
już poniedziałek, a ja do tej pory jeszcze się nie pozbierałam. chodzę jak lunatyk, cały czas się o coś potykam i nie mogę przywyknąć do zmiany czasu. Wiewiór chyba też, bo urządza mi regularne pobudki o - o z grozo - 6 rano !!!! koszmar jakiś - litości nie ma wredne Stworzenie.

środa, 22 czerwca 2011

Don't want you for the weekend; Don't want you for the night I'm only interested if I can have you for life.




jutro pakowanie, a w piątek - Dom 1. kalendarz nie kłamie - jesteśmy w Moskwie prawie trzy miesiące i pora wracać. aż się wierzyć nie chce, że czas może tak szybko mijać w kołowrotku codzienności.
(prawie) zawsze wg. tego samego schematu. pobudka, śniadanie, obowiązki domowe, spacer, zupka, spanie, 2-gie danie, spacer, twaróg z kefirem, kolacja, kąpanie i lulu. noce różne bywały, raz lepsze, raz koszmarne.
bez porannej kawy nie wchodzę na obroty jak należy. może to kofeina, może moc rytuału. ważne, że działa. wersja 'na bogato' to kawa z mlekiem i croissant. najczęstsza - goła kawa...
rozmarzyłam się ... już nie mogę się doczekać maminych obiadów. zmówię sobie na pt. pierogi!! albo nie - naleśniki! nie wyglądam co prawda na niedożywioną, ale co mi szkodzi - może i to i to? :)

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Just singing in the rain

no i masz. jakby mało było Wiewiórczych zębisk i 39' na liczniku, rozchorował się Misha. wychodzi na to, że pojadę w piątek do Domu 1 z dwójką dzieci. chyba powinnam się już nastawiać na survival w wersji hard.
z grzeczności nie wspomnę, że sama ledwo mogę się wyprostować, bo nerwy robią swoje i kręgosłup nie chce współpracować. dziś jeszcze sobie dołożyłam, bo zamiast myśleć co i jak, poprawiałam fryzurę w sąsiedztwie huśtawki. kolano do teraz boli mnie jak ciężki fiks. później - o zgrozo - postanowiłam posmarować go rosyjską maścią na stłuczenia i teraz nie dość, że boli, to jeszcze chyba poparzyłam sobie cholerstwem skórę.
całe szczęście, że po burzy stulecia znacznie się ochłodziło i trzeba się ubrać cieplej. szorty odpadają na jakieś 2-3 tygodnie.

sobota, 18 czerwca 2011

Material girl

Intensywny dzień za nami. do Wiewióra przyjechał Dziadek, potem odwiedziła nas reszta Rodziny i wreszcie byliśmy na spacerze po 3 dniach wśród 4 ścian.
dzięki mojemu kochanemu mężowi o przyjeździe teścia dowiedziałam się niemal tuż przed jego przyjazdem. żeby nie było - ja nic do 'Papy' nie mam, bardzo go lubię i uważam za dobrego człowieka. wolałabym jednak witać go z uśmiechem na ustach i śniadaniem na stole, a nie z mopem w ręku i w piżamie. oj tam, oj tam - dobra mina do złej gry, trochę chęci - i już wszystko pod kontrolą.
dobry mąż nie jest zły i jako że się jednak zreflektował, zostałam przez niego zwolniona na kilka godzin z roli nianio-kucharko-sprzątaczki. udało mi się nawet zaliczyć wypad do Mekki - jednym słowem - nawiedziłam centrum handlowe. wyrażając się bardziej obrazowo: znalazłam się w piekle. mało czasu, setki sklepów, wszystko-chcenie i kosmiczne ceny za niską jakość. skończyło się jak zwykle ostatnio - dla siebie nic, za to dla Wiewióra...
z Baby GAP musieli mnie wyciągać siłą. podobało mi się wszystko. wszystko. dosłownie wszystko. oprócz cen. sytuacji wcale nie ratowała wyprzedaż - gdzieś we mnie jest granica, której nie przekraczam. 75 zł za sukienkę?!!!? NIE!!!! nawet, jeśli jest boska. NIE i już.
słowem - było nie było - heh, szmateksy - nadchodzę!!!! tam się wyżyję za wszystkie czasy.
a. i pomalowałam paznokcie. po raz pierwszy od ślubu. z tą różnicą, że na pomarańczowo. chwilowo gdzieś się przecież trzeba wyładować, nie?

czwartek, 16 czerwca 2011

free ride



zawsze lubiłam sporty ekstremalne. oglądać. to fakt. te emocje, adrenalina. nigdy nie przypuszczałam, że można uprawiać ten rodzaj aktywności nie ruszając się z domu. tak.
tu właśnie leży (sic!) pies pogrzebany. wczorajsza diagnoza zabrzmiała jak wyrok - 3 dni W DOMU!!!! aaaaaaaa!!! jeszcze zanim lekarz wyszedł miałam wizję siebie skaczącej z okna, ale mniejsza o szczegóły. i jak zwykle winne zębiska, które nie dają nam spokoju i obecnie wywołały ból uszu u Wrednego, który - jeżeli to w ogóle możliwe - zrobił się jeszcze bardziej wredny. biedaczysko i tak jest dzielne, bo nie najgorzej znosi ten dyskomfort.
gorzej ze mną - uziemiona w przysłowiowych 4 ścianach czuję się jak w więzieniu. do tego w ramach akcji solidarności z własnym dzieckiem i łączenia się z nim w bólu posłuszeństwa odmówił mi - dosłownie - kręgosłup. nie mogę się ruszyć bez tabletki przeciwbólowej. tak więc Dom 2 chwilowo zamienił się oddział geriatryczny z całym arsenałem kropelek do uszu, maści rozgrzewających i innych medykamentów godnych wieku bardziej zaawansowanego.
jak nic - downhill :>

niedziela, 12 czerwca 2011

[I'm lucky I know] But I wanna go home Got to go home



znów mam ten stan - odliczam dni do powrotu. i im bliżej, tym mi ciężej wytrzymać. tak właściwie to nie bardzo wiem, co takiego ma mnie czekać w KRK (że to Dom 1 to jasne i nie wymaga komentarza) i do czego tak się rwę, ale ok. tak, jakby wszystkie problemy i bolączki miały zniknąć z horyzontu natychmiast po wylądowaniu na Okęciu. ojczyzna z daleka wydaje się rajem na ziemi. i niech mi tu ktoś coś spróbuje powiedzieć złego o moim PoLandzie - zabiję!!! krytykować mogę tylko ja - ha!! - moja Polsha, moya!!!
w ramach akcji patriotycznego zrywu uczę Wrednego pisać łacinką. nie ważne, że kredą, nie ważne, że produkuję się (głównie) ja i to w moskiewskim parku. ważne, że tak po swojsku, 'po naszemu'. Wiewiór się cieszy - kocha rysowanie - i maluje te swoje 'trawki' i krechy, a czasem wyjdzie mu i coś a'la okrąg. zdolna bestia. w domu preferuje paćkanie po blacie... czemuż się ograniczać kartkami papieru? ulubiony kolor? czarny, ewentualnie brązowy - najlepiej kontrastują z bielą. taaaa ... ślady małego Picassa są na każdym milimetrze stołu. i jak tu nie kochać Wiewióra, no jak?

piątek, 10 czerwca 2011

Hush my darling, don't fear my darling, the lion sleeps tonight








w końcu się udało - dotarliśmy wczoraj do Z O O. nie byłam zbyt entuzjastycznie nastawiona, ale muszę przyznać, że bardzo mi się podobało. sam ogród jest bardzo ładny, ciekawie zaaranżowany i przyjazny dla zwiedzających. właściwie bardziej przypomina park - dużo w nim zieleni, stawów, skał itd. zupełnie coś innego, niż nasz, krakowski. niestety nie oddają tego moje zdjęcia, ale otwarcie sie przyznaję, że nie mam wielkich aspiracji fotograficznych. a i sprzęt nie ten.
Wiewiór chyba poczuł się tam, jak wśród swoich, bo szalał i biegał, a nadążyć za nim było trudno. najbardziej przypadły mu do gustu słonie, a raczej słonik. czegóż on tam nie wyprawiał :). żal tylko, że lwy, tygrysy i inne kotki nie raczyły zaszczycić odwiedzających swą obecnością - im też upał dał się we znaki.