MOSCOW CITY, RUSSIA

niedziela, 29 września 2013

Daddy's girl learned fast all those things he couldn't say

w Modrorze każde wyjście do kościoła to małe przedsięwzięcie logistyczne. ponieważ Wredny śpi między 13 a 15, nie mamy wyboru i pędzimy na mszę o 11,45. dla dzieci - to plus, po rosyjsku - dla mnie minus, bo modlić to się chce człowiekowi 'po swojemu'. tak więc koło 11'tej łapię Wiewióra za fraki i szybkim krokiem udajemy się na piechotę w kierunku przybytku - Katedry Niepokalanego Poczęcia NMP - KLIK. i tak mamy szczęście, że trasa ta zabiera nam 40 minut na nogach i  nie musimy np. jechać metrem z przesiadkami. 
kiedy człowiek zostaje rodzicem zmienia się w jego życiu wszystko. oprócz oczywistych oczywistości, jak brak snu i świętego spokoju, zmienia się między innymi - jakby to ładnie ująć - charakter uczestnictwa we Mszy św. takie np. skupienie modlitewne - teraz to jest dopiero wyzwanie! Ty sobie człecze próbujesz wymodlić uczciwie życie wieczne, a tu Ci Wredna istota bez przerwy coś do ucha tokuje. czy cisza w kościele, czy nie. na cały regulator. 
od standardowego:
- 'Mamooooo, chcę, żeby było już!!!!';
do obrazoburczego:
- 'Maaamooooo, a co pan pije? piwo??' (ksiądz z kielichem w czasie Podniesienia).
i weź tu zachowaj powagę. 
dziś np., podczas rzeczonego Podniesienia, Wiewiórowi upadł pod ławkę zajączek. mały plastikowy kurdupel omal nie doprowadził do ataku histerii w skali światowej. cisza jak makiem zasiał, normalni ludzie się modlą, a Aleksandra chlipiąc i jęcząc usiłuje mnie zmusić do poszukiwań króliczka. oczywiście w jej mniemaniu mam wpełznąć pod ławkę natychmiast. udaje mi się jakoś ją udobruchać i obiecuję znaleźć cholerstwo po zakończeniu Mszy. już prawie prawie koniec, wracamy od Komunii, próbuję się skupić i wtedy właśnie widzę kątem oka, jak Wredny daje nura pod ławkę przed nami. nie jestem w stanie zareagować (jest na to za późno), ani też zachować należytej powagi, kiedy spod klęcznika wypełza brudny jak nieszczęście, ale za to triumfujący Wiewiór z króliczkiem w łapce. na kilka sekund zaklinowuje mu się głowa, ale i to nie umniejsza skali zwycięstwa. obrazek zaiste zacny. zanoszę się śmiechem udając, że nie słyszę pełnego świętego oburzenia posykiwania z tylnego rzędu. 
taaaaak. od dzieci można się wiele nauczyć. lekcja na dziś: jeśli Ci na czymś bardzo zależy, zrób wszystko - dosłownie -WSZYSTKO, żeby to osiągnąć. 


środa, 25 września 2013

Everything that kills me makes me feel alive

mimo wielokrotnych i baaaardzo solennych obietnic, że od dziś to nie, nadal piję kawę na czczo. wiem, wiem - to bardzo niezdrowe i w sumie pewnie jestem już uzależniona. cóż - jedni piją, drudzy palą, a ja mam swoją poranną kawusię i kropka. nie no, jest pewien postęp: z mlekiem.
kiedy Wiewióry buszują w przedszkolu, ja uczę się nowej organizacji czasu. jakoś tak 'dziko' żyć na zwolnionych obrotach, nie być podporządkowanym planowi dnia Wrednej Istoty.
muszę się do czegoś przyznać, ale to będzie tajemnica, więc ciiiicho!
JESTEM LENIWA.
i źle zorganizowana.
i cierpię na koszmarny, pożałowania godny 'niechcemisizm'.
mogę w tym miejscu utyskiwać na pogodę, bo naprawdę jest koszmarna, ale to tylko część obrazka. prawda jest taka, że najzwyczajniej w świcie nie chce mi się okiełznywać chaosu codzienności. tracę kupę czasu w internecie, czytając bzdury i oglądając bzdury. Kukiz na cały regulator i dopiero mogę zabrać się za 'zło konieczne' obowiązków domowych. a jest już prawie południe.
nie ma się czymś chwalić, oj nie ma.
a tam! się wytnie, a co!

niedziela, 22 września 2013

In your scarf and jacket you look really stunning

jakiż rozkoszny obrazek: Wiewiór śpi, Misha skręca komodę z IKEA, a ja popijam sobie kawę, delektującą się grzejącymi kaloryferami. TAK!!!
pogoda nas nie rozpieszcza, ale nie można narzekać: raz w tygodniu wyjdzie słońce, czasem nawet z godzinę nie pada. i do tej pory było tak z 11 do 13 stopni. tak więc zaglądam sobie na stronę www z prognozą pogody i ... opluwam kawą monitor. jeśli TO ma być żart, to raczej kiepski. w środę na być 3 (trzy!!!) stopnie na plusie! i to w południe!!!!!!! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
w popłochu próbuję sobie przypomnieć, gdzież to ja w wiosennej euforii będąc, upchnęłam zimowe szmaty. grrrrrrrrr. kombinezony Wrednego zlokalizowałam, kiedy najzwyczajniej w świecie  'rzuciły się' na mnie z pawlacza. gorzej z butami. nie da się przecież kupić dziecku kozaków na dwa sezony, bo pierwszej zimy potknie się o własne kończyny, a drugiej będą go uwierać, jako przymałe. klasyczne rosyjskie walonki Dziadek ma przywieźć dopiero na urodziny, czyli w listopadzie. jak ja to kocham!!!
no cóż Drodzy Państwo: sezon na rajty pod spodniami chyba należy uznać za otwarty.

witamy w Mordorze!

piątek, 20 września 2013

Will you still love me when I'm no longer young and beautiful?

po wczorajszej migrenie mój mózg wciąż jeszcze pracuje na zwolnionych obrotach. tak więc na blogu odtwórczo - kolejna porcja 'komplementów'.

1. mój własny Pan Mąż odbiera nas z lotniska. chcąc mu zrobić niespodziankę, nie mówię mu wcześniej, że ścięłam włosy na chłopaka. wychodzimy z Wiewiórem do hali, Misha dziwnie na mnie patrzy, ale nic nie mówi. w końcu pytam, czy mu się podoba moja nowa fryzura. on na to:
- podoba?!?!? mogłaś mnie uprzedzić, że wyglądasz jak nieletni Uzbek o odmiennej orientacji seksualnej!

2. czasy, kiedy miałam jeszcze długie włosy i grzywkę. ściągam czapkę, a koleżanka z placu zabaw mówi:
- ooo, nie martw się! mnie też kiedyś s...przyli grzywkę!

3. po rozmowie z lekarzem mówię w domu, że dzieci dziedziczą urodę i inteligencję po matce. na to mój brat łapie się za głowę i mówi:
- o k..wa! biedna Aleksandra, ma przerąbane!

piątek, 13 września 2013

I never needed you for pointing out my wrongs

jak co dzień wyprawiam do przedszkola zrzędzącego Wiewióra i jego równie 'rozentuzjazmowanego' Tatusia, tyle że do pracy.
spokojnie robię sobie kawę, spokojnie zasiadam do komputera i równie spokojnie sprawdzam w kapowniku listę spraw do załatwienia. i cóż my tam mamy? zakupy - jak zwykle lodówka prawie pusta, chociaż wczoraj, przedwczoraj i w każdy inny dzień wstecz, chodziłam do sklepów i wracałam objuczona, jak wielbłąd. hmmm. wychodzi na to, że nic innego nie robimy, tylko konsumujemy. brrr! dobra, jedziemy dalej: odebrać wyniki od lekarza. ok. następne: zapłacić zdrowotne do ZUS'u - PILNE!! ok. i tu ciśnienie mi niezdrowo wzrasta i dobry humor idzie się ____________(uzupełnić wg. własnego uznania).
sprawa pozornie błaha - nie od wczoraj przelewam tym, lub innym krwiopijcom kasę. do tej pory nigdy nie było żadnych problemów, niezależnie od tego, gdzie w sensie terytorialnym przyszło mi korzystać z bankowości internetowej ING.
w tym momencie zaczynają się schody, bo aby dokonać przelewu muszę dostać sms'em kod potwierdzający. na mój polski numer komórki. cisza. 'no dobra' myślę, spróbuję później. niestety za każdym razem jest to samo, czyli nie dzieje się nic. należę do pokolenia, które czekać nie umie/nie lubi, więc zdenerwowana dzwonię na infolinię banku. szybko mi idzie, Panie są kompetentne i udają, że wcale nie słyszą oznak mojej narastającej irytacji. okazuje się, że ze strony ING wszystko gra, nawala operator komórkowy, czyli Orange.
porządnie już nabuzowana próbuję dodzwonić się na ich infolinię. nie dam rady wybrać tonowo połączenia z konsultantem, ale w pierwszej chwili wydaje mi się, że sama coś robię źle. po 10'tej próbie (z różnych telefonów) jestem już nie tylko wku...wiona, ale też sfrustrowana z bezsilności. Misha najpierw się ze mnie śmieje, ale okazuje się, że on też nie może sforsować rzeczonej infolinii. w akcie desperacji dzwonię do brata w Polsce i proszę o interwencję.
Jerzemu udaje się jakoś przedrzeć do konsultanta, ale na tym cuda się kończą. najpierw każą mi ponownie włączyć komórkę. ok. potem wyjąć kartę SIM na minutę. później mam włożyć ją do innego aparatu. kolejna propozycja obejmuje zmianę przeglądarki internetowej (próba zwalenia na bank). a może karta jest zepsuta? na koniec Pan przyznaje, że 'widzi' mój numer w Moskwie, ale nie mogą (?!?!?!) go włączyć. AAAAAAAAAAAAAA!!!!
nigdy nie miałam długów i dużo rozmawiałam. a tak oto, z dnia na dzień, po 10 latach mojej lojalności, POP wycina mi taki numer. tak sieć Orange interpretuje powiedzeni 'Klient nasz pan'. brawo. czapki z głów.

środa, 11 września 2013

If you were a woman and I was a man (I'd like to try, another way)

miłość na przynależność narodową nie zważa. różnice kulturowe, językowe i hmmm, że tak się wyrażę, biurokratyczno - prawne, dla niej nie istnieją.
człowiek tak sobie buja w obłokach z motylami w brzuchu, a potem powoli otwierają mu się oczy, kiedy różnoracy urzędnicy kolejne 'kłody' mu pod nogi rzucają. i dopóki byliśmy sobie we dwoje, jakoś te przepisy nam specjalnie nie dokuczały. ja zostałam przy swoim nazwisku (dłuuuga historia), przyszłe potomstwo miało nosić nazwisko ojca. Soloviov (czyt. Sołoviov, z akcentem na ostatnie 'o'). i tu pojawił się pierwszy zgrzyt. pracownik krakowskiego USC 'zapomniał' poinformować nas, że trzeba zaznaczyć specjalną rubrykę, żeby nasze (teoretyczne wtedy) córki, mogły nosić poprawną w Rosji  żeńską formę nazwiska taty, z końcówką -ova/eva (SoloviOVA). i teraz mamy z tym ładne kwiatki, bo Wiewiór nazywa się Aleksandra Soloviev i tak w sumie, według przepisów rosyjskich jest ... chłopcem!
do tego dochodzi jeszcze brak tzw. 'otciestva', czyli imienia odojcowskiego. Wiewiór jest córką Mihaiła, więc w papierach powinno figurować Aleksandra Mihajłowna, ha! to absolutnie obowiązkowa świętość na wschód od Buga.  a tu czarno na białym: Aleksandra Anna. yyyyy, że co? nie dość, że zonk z nazwiskiem, to jeszcze 'błąd' w imieniu i otciestvie? dla niektórych to już za wiele. o tym, że się pomyliłam w dyktowaniu, dowiaduję się standardowo i zawsze. czasem nie skutkuje nawet informacja o tym, że dziecko urodziło się na zachodzie.
po którymś tam razie zaczęło mnie to nawet śmieszyć. trudno, taka wieczna walka z wiatrakami. ale czymże jest tu jednostka? odkręcanie wszystkiego jest już praktycznie niemożliwe, bo paszporty itd...
my i tak nie mamy najgorzej. koleżanka opowiadała mi o znajomej parze z Ameryki, której córka urodziła się w Moskwie. tata jest John Brown, a więc mała nazywa się Anna Johnovna Brown. to ci dopiero perełka językowa.
chyba się nigdy do tego nie przyzwyczaję. kiedy ktoś mi się przedstawia z imienia i otciestva, natychmiast oba zapominam, jako informację absolutnie zbędną. potem to zostaje mi tylko świecenie oczami. czasem dobrze jest mówić z wyraźnym akcentem. 

środa, 4 września 2013

Shut your mouth miss misery

zaiste miał Niemen rację śpiewając, że dziwny jest ten świat. i nie trzeba wcale długo szukać przykładów.
idę po zakupy. kiedy mam chwilę, lubię zatrzymać się przy owocach i jarzynach. kolory i zapachy cieszą oko i powonienie, a przynajmniej w teorii - powinny. w naszych tutejszych delikatesach jest wszystko. morele ze Stanów, śliwki z Azerbejdżanu, czereśnie z Hiszpanii, marchewka z Holandii,  czy ziemniaki z Izraela. tak światowo. nieomal darmowa podróż palcem po mapie. tyle, że to całe dobro doczesne jest całkowicie pozbawione walorów smakowych. a wygląda toto, jak  pisanka - takie cacane. z ceną gorzej, bo można się nieopatrznie nabawić niestrawności, gdy przeoczy się jedno z rzędu zer.
któregoś dnia nie wytrzymałam i zapytałam pani z obsługi, dlaczego nie ma ani jednego owocu/warzywa made in Russia. odpowiedź nieco mnie przeraziła: bo tak ma być, tu jest drogi sklep. 'swojskiego' nikt by im nie kupił. podobno tylko obcokrajowcy pytają o rosyjskie płody rolne.
heh. może ja dziwna jestem, ale wolałabym zjeść coś dobrego, o konkretnym smaku, nawet, jeśli skórka nie będzie idealna i znajdzie się kilka pestek.
znajomi ostudzili także mój entuzjazm, co do miejscowych palców targowych - trzeba wiedzieć, co i u kogo brać. bardzo często klienci, którzy nie 'kumają czczy', są oszukiwani na różne sposoby.
no to, to  się i w Polandzie zdarza, nie przeczę. ale to przecież taki 'swój' oszust, krajowy: wróg na własnej krwi wyhodowany.

wtorek, 3 września 2013

I don't have no time for no monkeybusiness

po raz pierwszy od jakichś stu lat (takie mam wrażenie) słyszę CISZĘ. błogą i omamiającą CISZĘ.
żadnego: 'Mamo!, Mam!, Maaaaaaaaamaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! żadnych 'daj/zrób/pomóż/nie umiem!!!'.  przyczyna może być tylko jedna: nieodwracalnie nadszedł wrzesień.
Wiewiór wspaniałomyślnie postanowił jednak iść do przedszkola bez strajków. jedynym problemem póki co, jest wstawanie o barbarzyńskiej 7 rano. brrrr!!! i chyba my z Mishą mamy z tym większy kłopot, niż Wredny. zapanowanie nad porannym chaosem bez kubka kawy, jest dla mnie niemożliwe, a czasu starcza co najwyżej na szybkie śniadanie, mycie zębów, czary-mary z fryzurą, buzi i krzyżyk na drogę. tak to jest, kiedy nie dostaje się najbliższego przedszkola. dobrze, że to tatuś odprowadza Paskudnika: potem i tak musi się udać do pracy. ja zabieram po obiedzie. taki jest plan.
Boshe!! co się robi, jak się odrobi te wszystkie kretyńskie domowe prace typu mycie, prasowanie itd? że niby leży i kwiczy z radości? :)
dobra, nieważne.


KONTEMPLUJĘ CISZĘ!!!!

NIE PRZESZKADZAĆ!!!!