MOSCOW CITY, RUSSIA

czwartek, 31 lipca 2014

You don't want to pick from my appletree

nie byłam, nie jestem, ale chyba będę fanką jabłek.
polskich jabłek.
będę się nimi opychać jeszcze tylko 3 tygodnie.
niestety.
a potem nasza karawana/cyrk wyrusza na wschód. Mordor czeka. bez polskich jabłek, ale czeka.
za to z gazem.
i kłamstwami.
wieczną wietrzną zimą.
już się cieszę.
ociekam wręcz entuzjazmem.
tryskam optymizmem.
jakoś tak znów na dłużej straciłam kontakt z blogową bazą. a tyle się działo! i koszmarny rotawirus był, i wakacje Wiewiórowe były, i zęby Suslika eee... są, i upały były... A nie, też są.
i G. już się do nas uśmiecha z nieba.
tyle emocji, tyle myśli, a czasu brak.
bo dobę dzielę już nie na dwie istoty, a na trzy. a jak Misha przyjeżdża, to na cztery. troje dzieci i ja. ha!
od tego upału lasuje mi się mózg, ale złego słowa nie powiem - w królestwie Saurona szybko zapomnimy, jak słońce wygląda.
eh! może nas nie zestrzelą.
idę sobie jabłko zjeść.
...
a Makbukę mogę wwieźć do Rashy? mogę? mogę?mogę?
a Ajfona?
się porobiło!!!

piątek, 4 lipca 2014

Oh, what are you really looking for?

jakoś tak cicho bez Wiewióra.
pojechał sobie na wakacje z moją Mamą.
dziś.
pociągiem.
pierwszy raz w życiu beze mnie...
dziwne uczucie.
a tak bardzo tego chciałam - choć na maleńką chwilkę mieć ją z głowy. z tymi jej dzikimi wrzaskami, nieustannym 'NIIIIIIIEEEEEEEEEEEE!!!' i innymi fochami. choć na chwilę móc się zatrzymać nad Suslikiem i się nim nacieszyć, a nie zapieprzać w codziennym kieracie jedzenia na czas, kolek, spacerów, czy innych dziecięcych 'przyjemności'.
boshe, powiedziałam to na głos!
jestem wyrodną matką?
jeśli ktoś szuka na moim blogu słodkopierdzących peanów na cześć życia rodzinnego, to nie ten adres. bo jestem tylko człowiekiem. nie jestem zakłamana. kocham Wiewióra i Susła nad życie. i Mishę. i Mamę i Jerzego. i Babcię. ale czasem mam dość.
staram się wychować Wrednego na ludzi, a ona się nie poddaje tresurze. Suslik nie chce jeść marchewki łyżeczką i pluje po całej kuchni, a w dodatku w nocy jęczy, pielgrzymuje po całym łóżku i nie daje mi spać. od 15 lat przyglądam się, jak Mama opiekuje się robiącą pod siebie Babcią w stanie totalnej demencji i jest już tym tak cholernie wyczerpana, a ja nie mogę jej pomóc. boję się spojrzeć prawdzie w oczy, że za rok koniec z jeżdżeniem do Domu 1, bo Aleksandra musi iść do szkoły w Mordorze. żyję w jakimś kretyńskim rozkroku między dwoma miłościami mojego życia i nie wyobrażam sobie, że muszę z jednej z nich zrezygnować.
jak tu cicho.
przecież powinnam teraz myć zęby Wiewiórowi, wyszczotkować jej włosy, poczytać bajkę... a jej nie ma.
ale jak to?
mój kochany Maluszek jest już taki duży?
mam łzy w oczach.
ufff!
jest jeszcze dla mnie nadzieja.