MOSCOW CITY, RUSSIA

poniedziałek, 2 grudnia 2013

In the meadow we can build a snowman

orzełek w wersji twarzowej :)

pierwszy tegoroczny :)

w tym roku zima nas nachodzi. zaraz wyjaśniam. jak w kalejdoskopie: jednego dnia jest plus 3, a na drugi dzień minus 13. i tak już od dwóch tygodni, a według najnowszych prognoz, nie zanosi się na szybkie zmiany.
śnieg jeszcze nam się nie znudził i obie z Wiewiórem entuzjastycznie reagujemy, kiedy sobie spokojnie sypie i odmienia nasz Mordor. chociaż przez chwilę można się poczuć, jak w bajce, albo w dobrej komedii romantycznej. biało, czysto, puszyście. przyjemnie siedzi się wtedy w ciepłym mieszkaniu, z kubkiem herbaty w ręce. o kanapkach z Nutellą (moje!!!!) nie wspomnę, bo po ostatnim posiedzeniu nie zdążyłam kupić nowego słoika. Wiewiór, jak na gryzonia przystało, podchrupuje orzeszki, rodzynki, suszone morele i nieodmiennie domaga się ukochanej 'Epoki Lodowcowej'. my z Mishą znamy wszystkie 4 części na pamięć, ale naszej Gadzinie wciąż mało. najbardziej lubi część 3, gdzie pojawia się Pani Wiewiórowa i z nią się utożsamia. ja tam bardziej identyfikuję się z Wiewiórem klasycznym, którego zawsze gdzieś nosi i zawsze coś sknoci. wypisz-wymaluj ja. a filmy z czystym sumieniem mogę polecić: zero przemocy, chamstwa, dobre wzorce dla dzieci, a i dla dorosłych coś się znajdzie.
już za 3 tygodnie wracamy do Domu 1 :))))) 

piątek, 22 listopada 2013

It was short. It was sweet. We tried.

chyba jestem prorokiem. nie tylko nazwałam Moskwę Mordorem, zanim ukazał się taki demotywator, ale też przeczułam, że Wiewiór znów nie pochodzi zbyt długo do przedszkola. minął tydzień i voila! tym razem, żeby jednak nie było nudno i przewidywalnie, mamy ból gardła i kwarantannę do wtorku. a w niedzielę Misha leci na kilka dni do Londynu. no cud, miód i orzeszki.
w krótkich przerywnikach między kolejnymi 'Mamooooooooooooo!!!', staram się czytać i do końca nie zidiocieć w tym moim kieracie. nie samym Pudelkiem żyje człowiek, a jako, że stara miłość nie rdzewieje, wróciłam do Wiedźmina. tłumaczenie jest wg mnie takie sobie, ale i tak dobrze, że jest. lubię klimaty fanatsy, a i dobry patriotyzm nie jest zły. eh, były czasy, kiedy po nocach nie spałam, żeby doczytać coś do końca. teraz to brzmi jak niesmaczny żart - każdy normalny rodzic wie, ile jest warta każda dodatkowa minuta snu. tak się właśnie zmieniają priorytety w życiu człowieka.
ale nie tracę nadziei - oby do osiemnastki, potem podobno jest już z górki.
podobno.


wtorek, 19 listopada 2013

I'm friends with the monster that's under my bed

tak się złożyło, że koniec roku to jakiś festiwal delegacji Mishy. prawie co tydzień zostajemy same z Wiewiórem na kilka dni. normalnie jakoś specjalnie mnie to nie rusza, bo nauczyłam się już tym żyć. nawet lepiej, jak go nie ma - przynajmniej gotować nie trzeba.
jasne, że tęsknię i wolę jednak, jak jest w domu, to chyba normalne. tym razem nie było Pana Męża ponad 4 dni i jakoś gorzej to zniosłam, więc nieomal liczyłam godziny do jego powrotu. a gdy ten już nastąpił... po godzinie zaczęłam się zastanawiać, czy ja naprawdę właśnie tego chciałam. otwarta walizka straszy swą zawartością, leżąc oczywiście na samym środku pokoju. wszędzie pełno mishowych rzeczy, porozrzucanych w artystycznym nieładzie, garnek z ziemniakami kipi na piecu, zlew cały w fusach, a w przedpokoju można się zabić na jego butach.
'Kochanie!!! witaj w domu!!!!'
hmmmmm... czasem mam wrażenie, że mam dwoje dzieci. dobrze, że chociaż jedno nie woła, że trzeba mu tyłek podetrzeć. 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Try to solve the puzzles in your own sweet time

w Polandzie dziś święto i wolne, a u nas na wschodzie dzień jak co dzień. zresztą, tutaj nawet w wielkie święta państwowe, wszystkie szeroko pojęte usługi działają i hulają w normalnym trybie.
jest już prawie 11'ta, a za oknem nadal ciemno i ponuro, co oznacza, że zima tuż tuż. w tym roku chyba nas tu wszystkich zaskoczy, bo do tej pory jest relatywnie ciepło. ma to swoje plusy i minusy, bo jednak dobry mróz nie jest zły i zabija zarazki, których teraz ci tu dostatek.
Wiewiór dwa tygodnie nie chodził do przedszkola, bo był podejrzanie zbyt pociągający. jak się okazało, nie ona jedna. kiedy po nią przychodzę, mam czasem wrażenie, że jestem na oddziale pulmunologicznym, lub w izolatce dla gruźlików. cóż, uroki placówek oświaty. zobaczymy, ile się uda tym razem niczego nie przywlec. nauczona zeszłoroczną zarazą, na wszelki wypadek zaszczepiłam już Wrednego przeciw grypie. jakoś nie uśmiecha mi się powtórka z grudniowej rozrywki, kiedy to przez miesiąc nie mogłyśmy z Mamą dojść do siebie, a moja Babcia przeleżała 2 tygodnie w szpitalu.
a teraz pora na kawę.

sobota, 9 listopada 2013

The moment I wake up

jakoś tak się zapuściłam z blogowaniem, że aż nie wiem, od czego by tu zacząć i czy jeszcze w ogóle zaczynać warto.
znów chodzi mi po głowie myśl, że może już pora kończyć z tą internetową spowiedzią, że prawie 6 lat wystarczy, że ileż tak można w kółko w sumie o niczym, bo o pogodzie i w tonie zrzędzącym. tak więc zabieram się do pisania, jak pies do jeża i próbuję sobie sama wmówić, że nie będzie mi tego brakowało. tak - jestem w jakimś sensie ekshibicjonistką, lubię się dzielić swoimi emocjami i przemyśleniami w eterze. poza tym, że tak nieskromnie powiem, uważam, że mam talent do pisania i szkoda żeby się marnował.     [tu jest czas i miejsce na oklaski]
no dobra. kiedy już tak na forum publicznym pojęczałam i posłodziłam sama sobie, czas może na owo pisanie.
Wiewiór skończył 4 lata. wow. czasem wydaje mi się, że dopiero co się urodziła, a czasem, że jesteśmy razem od zawsze. jak ja to wszystko przeżyłam? te noce, zęby, pieluchy, ulewanie, fochy i inne cudowności. i pomyśleć, że jeszcze rok temu martwiłam się, że nie chce mówić. boshe!!!! teraz to się modlę, żeby małpa zamilkła na chwilę. i chociaż czasem emocje - nie zawsze te pozytywne - sięgają zenitu, to wiem , że mam szczęście, że JEST.
i codziennie dziękuję Bogu. za Wiewióra i za to, że TO do mnie dotarło, że dojrzałam... dojrzewam do miłości.
co wcale nie oznacza (niestety?), że zmądrzałam. ale ale. nie wszystko naraz. 

poniedziałek, 28 października 2013

I'm the wonderwoman let me go get my ropes

od kilku dni łeb mi pęka, ale specjalnie mnie to nie dziwi, jako że mamy tu w Mordorze temperaturowe szaleństwo: ponad 10 stopni. nie powiem, miło, bo kiedy już zacznie się zima, to potrwa pewnie do kwietnia/maja. gdybym tylko nie miała głowy czułej, jak barometr!!!
tak więc najchętniej zostałabym w łóżku i chowała się tam przez najbliższe kilka miesięcy. niestety, albo właśnie 'stety', nie mogę sobie na taki luksus pozwolić. ktoś przecież musi sprawić się z codzienną litanią domowych obowiązków. czy mu (patrz: mnie) się chce, czy nie. w krasnoludki już od dawna nie wierzę, nikt za mnie się tego nie podejmie i wreszcie: ileż można udawać, że się bałaganu nie widzi? właśnie.
do tego, jak na ironię, dziś jest ten dzień, kiedy wszystko mi z rąk wylatuje. bilans poranka? rozbity talerz, wylane i przypalone mleko, ekspres do kawy cały oblepiony fusami i zafarbowane pranie. dobra jestem, nie? a jeszcze nie ma południa, ha! aż strach się bać, co będzie dalej.
hmmm, a może by tak nie gotować obiadu? tak na wszelki wypadek.
lepiej: NIC więcej nie robić!
no co?!!?! strzeżonego Pan Bóg strzeże.

wtorek, 22 października 2013

Loving would be easy if your colors were like my dream

już wiem, co jest gorsze od chorego dziecka w domu. chory mąż.
i o ile biedny Wiewiór jest w swej upierdliwości przynajmniej czasem słodki, o tyle Misha... no dobra, bez komentarza. ogólnie mówiąc, zachowuje się tak, jakby co najmniej umierał na jakąś rzadkiej maści zarazę, a najzwyczajniej w świecie i po prostu jest przeziębiony. tylko tyle i aż tyle.
ja wszystko rozumiem (Boshe, widzisz, że się staram!!!), ale tak się zastanawiam, czy mnie ktoś dałby tak sobie spokojnie leżeć przez cały JEDEN dzień w łóżku, sam na sam z moją chorobą. odpowiedź jest oczywista: nie. zawsze się znajdzie jakieś 'coś', czego beze mnie nie da się nijak zrobić.
o, właśnie. Misha radzi sobie z Wiewiórem różnie: czasem dobrze, czasem świetnie... oczywiście jak każdemu normalnemu facetowi, zdarzają mu się też wtopy różnego kalibru, ale generalnie jakby mu się nieco bardziej chciało (!!!!!), to byłby Tatą Idealnym. jego zmorą pozostaje tylko czesanie Wrednego i jego długich za łopatki i gęstych włosów. on tego nienawidzi całym swoim jestestwem, a jego próby okiełznania wiewiórczego fryzu kończą się zawsze tak samo: dzikim wrzaskiem Aleksandry i awanturą na cały dom.
przecież mówiłam, że jestem niezastąpiona, nie?

sobota, 19 października 2013

All You Need Is Positivity

nigdy nie byłam rozrzutna. no dobra: przesadnie rozrzutna. pracowałam w tych dawnych, zamierzchłych czasach, kiedy na świcie nie buszowały Wiewióry i wiem, ile 'warta' jest każda złotówka. jasne, że zdarzało mi się kupować za dużo (głównie w szmateksach, ale to też wydawanie pieniędzy) i rzeczy nietrafione. szał zakupów to zdecydowanie nie jest dobre lekarstwo na depresję. cieszy mnie to, że okres poprawiania sobie szmatami nastroju mam za sobą.
oczywiście nadal nie jestem tak zupełnie 'czysta', bo nadal przesadzam z zaopatrzeniem Wrednego, ale staram się to kontrolować, a nadwyżki odsprzedaję koleżankom.  Panu Bogu świeczka, a diabłu ogarek. ha!
ostatnio 'zupełnie przypadkowo' znalazłam się w centrum handlowym.swoje kroki skierowałam przezornie na dział damski, żeby mnie na dziecięcym nie kusiło. tak sobie oglądam to i owo próbując nie dostać palpitacji serca na widok cen, a tu nagle rzuca mi się w oczy torebka. zdecydowanie jeszcze zyskuje przy bliższym poznaniu, cena też w miarę, ale i tak muszę się wstrzymać, bo takie wydatki konsultuję z Mishą. wracam do domu i czekam podekscytowana na Pana Męża. od progu zaczynam mu ćwierkać z miną Kota ze Shreka, że 'torebka, że piękna, że duża'. Misha patrzy na mnie bez zainteresowania, po czym mówi:
- przecież masz DWIE.
- ........!!?!?! (ja)
taaak. to je facet - tego nie ogarniesz.


sobota, 12 października 2013

As sweet as a song, as right as a wrong

Drużyna Pierścienia chwilowo znów w komplecie. po miesiącu stuprocentowej frekwencji w przedszkolu, Wiewióra zmogło wstrętne przeziębienie. jest pociągający, pokaszlujący i straszliwie wkurzający. a jako, że i mamusia ma charakterek, to muszę przyznać, że bywa (nie)ciekawie.
szybko - chyba za szybko - przyzwyczaiłam się do porannej ciszy, zwolnienia obrotów, kawy z mlekiem i lektury wiadomości w internetach - taki mój egoistyczny rytuał ostatnimi czasy.
a tu proszę: znowu stare, dobre "Maaaaaaaaaaaammmmmmmmmmmmmmmooooooo!'. z planów nici, ledwo udaje mi się nie zakrztusić się musli, kawa dawno wystygła, a ja zapomniałam, gdzie ją do cholery posiałam. kubek odnajduję po kilku godzinach na półce z żelem pod prysznic. hmmm. jak?!?!?! lepiej nie wiedzieć. czyżby już czas przywitać się z Alzheimerem?
jak na ironię pogoda dopisuje i już tydzień jest słonecznie. nie, żeby ciepło, ale nie bądźmy małostkowi. nie uważam, że przeziębienie to choroba, więc dwa razy dziennie wyprowadzam Wredną Istotę na spacer. zresztą - musimy wychodzić z domu, bo inaczej ktoś by tu kogoś wykończył nerwowo, a takiego obrotu sprawy nam przecież nie trzeba. oczywiście ubieranie się na cebulkę nie zostaje entuzjastycznie przyjęte przez Wiewióra i kiedy uda nam się w końcu wypełznąć na 'szeroki przestwór oceanu', jestem mokra, jak mysz. żeby było weselej, zaraz za progiem bloku wdeptuję w psią kupę, ukrytą romantycznie pod żółtymi liśćmi . no ....... mać!!!!!! jak nietrudno się domyślić, mój potok epitetów pod adresem właścicieli psów jest mocno niecenzuralny. czasem mam wrażenie, że w takich sprawach Moskwa jest sto lat wstecz za cywilizacją.
ciekawe, czy kaganek utylizacyjnej oświaty dotrze tutaj w tym stuleciu?
czekam.
taaaaa. chyba na cud.
nie, nie jestem pesymistką: ja jestem realistką.

czwartek, 3 października 2013

It's not just something you take, it's given

już nie raz pisałam, że nie lubię koloru różowego. nie - stop. róż bywa - nomen omen - różny i niektóre jego odcienie mi się podobają, nawet bardzo. ja sama nie założyłabym np. spodni czy płaszcza w tym kolorze, ale na takie dodatki już bym się skusiła. trochę słodyczy jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
właśnie: 'trochę'. w moim przypadku jest to słowo kluczowe w tej kwestii. chodzi o to, że nie trawię różowego tzw. 'total look' u dziewczynek. co prawda Mama złośliwie mi przypomina czasem moje własne szczenięce lata, kiedy to PODOBNO kochałam ten kolor. ja?!?!?! niemożliwe! hmmm, może to jednak dobrze, że nasze dzieciństwo przypadło na czasy, kiedy zdjęcia robiło się na kliszy, a co za tym idzie nie strzelało setek milionów niepotrzebnych fotek. tak więc nie ma dowodów na moje 'józiowe' czasy. uffff.
o czym ja to? a - o nieletnich miłośniczkach rzeczonego koloru. takich, które są wystrojone w róż wszelkiej maści, od stóp do czubka kokardy. pół biedy, kiedy jest to ich wybór - taki wiek. gorzej, kiedy taki sposób ubierania się/myślenia jest narzucony przez mamę. a są takie: zgodnie z dewizą 'moja córeczka jest Królewną i musi tak wyglądać!'. tylko kto powiedział, że jak księżniczka, to od razu falbanki, cekiny, tiule i ten nieszczęsny róż?!?!? 
a może ja się czepiam? i może to właśnie ja krzywdzę własną córkę proponując jej inną paletę barw? do tej pory 'moje' było górą. Wredny nie znosi królewien, syrenek i wróżek - to nie nasza bajka. i sam też wybiera nietypowe dla dziewczynek w jej wieku kolory: żółty, brązowy, zielony. sztandarowym przykładem jest jej czarny włochaty plecaczek - pajączek. to była miłość od pierwszego wejrzenia, proszę mi wierzyć.
ostatnio doszłam do wniosku, że ten 'dziewczyński' sentyment jest jednak we krwi i nie da się od niego uciec. tak więc Wiewiór zażyczył sobie, że chce chodzić na tańce. i to w czym! w stroju baletnicy! ileż było radości z tego tiulowego abażuru!!! nieco pocieszył mnie kolorystyczny wybór owego kostiumu: brązowo - czarny komplet. drugi uradował Tatusia: nie każda czterolatka chce przecież hasać w moro. sukience moro. tiulowej. 

wtorek, 1 października 2013

Careful what you wish for

od kilku dni, co rano, nieśmiało sypie śniegiem. dobrze, że możemy sobie do woli wspominać lato i słoneczne dni.
Dzień Dziecka

Jurmala

trochę cieplejsze klimaty :)

upały w Domu 1

niedziela, 29 września 2013

Daddy's girl learned fast all those things he couldn't say

w Modrorze każde wyjście do kościoła to małe przedsięwzięcie logistyczne. ponieważ Wredny śpi między 13 a 15, nie mamy wyboru i pędzimy na mszę o 11,45. dla dzieci - to plus, po rosyjsku - dla mnie minus, bo modlić to się chce człowiekowi 'po swojemu'. tak więc koło 11'tej łapię Wiewióra za fraki i szybkim krokiem udajemy się na piechotę w kierunku przybytku - Katedry Niepokalanego Poczęcia NMP - KLIK. i tak mamy szczęście, że trasa ta zabiera nam 40 minut na nogach i  nie musimy np. jechać metrem z przesiadkami. 
kiedy człowiek zostaje rodzicem zmienia się w jego życiu wszystko. oprócz oczywistych oczywistości, jak brak snu i świętego spokoju, zmienia się między innymi - jakby to ładnie ująć - charakter uczestnictwa we Mszy św. takie np. skupienie modlitewne - teraz to jest dopiero wyzwanie! Ty sobie człecze próbujesz wymodlić uczciwie życie wieczne, a tu Ci Wredna istota bez przerwy coś do ucha tokuje. czy cisza w kościele, czy nie. na cały regulator. 
od standardowego:
- 'Mamooooo, chcę, żeby było już!!!!';
do obrazoburczego:
- 'Maaamooooo, a co pan pije? piwo??' (ksiądz z kielichem w czasie Podniesienia).
i weź tu zachowaj powagę. 
dziś np., podczas rzeczonego Podniesienia, Wiewiórowi upadł pod ławkę zajączek. mały plastikowy kurdupel omal nie doprowadził do ataku histerii w skali światowej. cisza jak makiem zasiał, normalni ludzie się modlą, a Aleksandra chlipiąc i jęcząc usiłuje mnie zmusić do poszukiwań króliczka. oczywiście w jej mniemaniu mam wpełznąć pod ławkę natychmiast. udaje mi się jakoś ją udobruchać i obiecuję znaleźć cholerstwo po zakończeniu Mszy. już prawie prawie koniec, wracamy od Komunii, próbuję się skupić i wtedy właśnie widzę kątem oka, jak Wredny daje nura pod ławkę przed nami. nie jestem w stanie zareagować (jest na to za późno), ani też zachować należytej powagi, kiedy spod klęcznika wypełza brudny jak nieszczęście, ale za to triumfujący Wiewiór z króliczkiem w łapce. na kilka sekund zaklinowuje mu się głowa, ale i to nie umniejsza skali zwycięstwa. obrazek zaiste zacny. zanoszę się śmiechem udając, że nie słyszę pełnego świętego oburzenia posykiwania z tylnego rzędu. 
taaaaak. od dzieci można się wiele nauczyć. lekcja na dziś: jeśli Ci na czymś bardzo zależy, zrób wszystko - dosłownie -WSZYSTKO, żeby to osiągnąć. 


środa, 25 września 2013

Everything that kills me makes me feel alive

mimo wielokrotnych i baaaardzo solennych obietnic, że od dziś to nie, nadal piję kawę na czczo. wiem, wiem - to bardzo niezdrowe i w sumie pewnie jestem już uzależniona. cóż - jedni piją, drudzy palą, a ja mam swoją poranną kawusię i kropka. nie no, jest pewien postęp: z mlekiem.
kiedy Wiewióry buszują w przedszkolu, ja uczę się nowej organizacji czasu. jakoś tak 'dziko' żyć na zwolnionych obrotach, nie być podporządkowanym planowi dnia Wrednej Istoty.
muszę się do czegoś przyznać, ale to będzie tajemnica, więc ciiiicho!
JESTEM LENIWA.
i źle zorganizowana.
i cierpię na koszmarny, pożałowania godny 'niechcemisizm'.
mogę w tym miejscu utyskiwać na pogodę, bo naprawdę jest koszmarna, ale to tylko część obrazka. prawda jest taka, że najzwyczajniej w świcie nie chce mi się okiełznywać chaosu codzienności. tracę kupę czasu w internecie, czytając bzdury i oglądając bzdury. Kukiz na cały regulator i dopiero mogę zabrać się za 'zło konieczne' obowiązków domowych. a jest już prawie południe.
nie ma się czymś chwalić, oj nie ma.
a tam! się wytnie, a co!

niedziela, 22 września 2013

In your scarf and jacket you look really stunning

jakiż rozkoszny obrazek: Wiewiór śpi, Misha skręca komodę z IKEA, a ja popijam sobie kawę, delektującą się grzejącymi kaloryferami. TAK!!!
pogoda nas nie rozpieszcza, ale nie można narzekać: raz w tygodniu wyjdzie słońce, czasem nawet z godzinę nie pada. i do tej pory było tak z 11 do 13 stopni. tak więc zaglądam sobie na stronę www z prognozą pogody i ... opluwam kawą monitor. jeśli TO ma być żart, to raczej kiepski. w środę na być 3 (trzy!!!) stopnie na plusie! i to w południe!!!!!!! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
w popłochu próbuję sobie przypomnieć, gdzież to ja w wiosennej euforii będąc, upchnęłam zimowe szmaty. grrrrrrrrr. kombinezony Wrednego zlokalizowałam, kiedy najzwyczajniej w świecie  'rzuciły się' na mnie z pawlacza. gorzej z butami. nie da się przecież kupić dziecku kozaków na dwa sezony, bo pierwszej zimy potknie się o własne kończyny, a drugiej będą go uwierać, jako przymałe. klasyczne rosyjskie walonki Dziadek ma przywieźć dopiero na urodziny, czyli w listopadzie. jak ja to kocham!!!
no cóż Drodzy Państwo: sezon na rajty pod spodniami chyba należy uznać za otwarty.

witamy w Mordorze!

piątek, 20 września 2013

Will you still love me when I'm no longer young and beautiful?

po wczorajszej migrenie mój mózg wciąż jeszcze pracuje na zwolnionych obrotach. tak więc na blogu odtwórczo - kolejna porcja 'komplementów'.

1. mój własny Pan Mąż odbiera nas z lotniska. chcąc mu zrobić niespodziankę, nie mówię mu wcześniej, że ścięłam włosy na chłopaka. wychodzimy z Wiewiórem do hali, Misha dziwnie na mnie patrzy, ale nic nie mówi. w końcu pytam, czy mu się podoba moja nowa fryzura. on na to:
- podoba?!?!? mogłaś mnie uprzedzić, że wyglądasz jak nieletni Uzbek o odmiennej orientacji seksualnej!

2. czasy, kiedy miałam jeszcze długie włosy i grzywkę. ściągam czapkę, a koleżanka z placu zabaw mówi:
- ooo, nie martw się! mnie też kiedyś s...przyli grzywkę!

3. po rozmowie z lekarzem mówię w domu, że dzieci dziedziczą urodę i inteligencję po matce. na to mój brat łapie się za głowę i mówi:
- o k..wa! biedna Aleksandra, ma przerąbane!

piątek, 13 września 2013

I never needed you for pointing out my wrongs

jak co dzień wyprawiam do przedszkola zrzędzącego Wiewióra i jego równie 'rozentuzjazmowanego' Tatusia, tyle że do pracy.
spokojnie robię sobie kawę, spokojnie zasiadam do komputera i równie spokojnie sprawdzam w kapowniku listę spraw do załatwienia. i cóż my tam mamy? zakupy - jak zwykle lodówka prawie pusta, chociaż wczoraj, przedwczoraj i w każdy inny dzień wstecz, chodziłam do sklepów i wracałam objuczona, jak wielbłąd. hmmm. wychodzi na to, że nic innego nie robimy, tylko konsumujemy. brrr! dobra, jedziemy dalej: odebrać wyniki od lekarza. ok. następne: zapłacić zdrowotne do ZUS'u - PILNE!! ok. i tu ciśnienie mi niezdrowo wzrasta i dobry humor idzie się ____________(uzupełnić wg. własnego uznania).
sprawa pozornie błaha - nie od wczoraj przelewam tym, lub innym krwiopijcom kasę. do tej pory nigdy nie było żadnych problemów, niezależnie od tego, gdzie w sensie terytorialnym przyszło mi korzystać z bankowości internetowej ING.
w tym momencie zaczynają się schody, bo aby dokonać przelewu muszę dostać sms'em kod potwierdzający. na mój polski numer komórki. cisza. 'no dobra' myślę, spróbuję później. niestety za każdym razem jest to samo, czyli nie dzieje się nic. należę do pokolenia, które czekać nie umie/nie lubi, więc zdenerwowana dzwonię na infolinię banku. szybko mi idzie, Panie są kompetentne i udają, że wcale nie słyszą oznak mojej narastającej irytacji. okazuje się, że ze strony ING wszystko gra, nawala operator komórkowy, czyli Orange.
porządnie już nabuzowana próbuję dodzwonić się na ich infolinię. nie dam rady wybrać tonowo połączenia z konsultantem, ale w pierwszej chwili wydaje mi się, że sama coś robię źle. po 10'tej próbie (z różnych telefonów) jestem już nie tylko wku...wiona, ale też sfrustrowana z bezsilności. Misha najpierw się ze mnie śmieje, ale okazuje się, że on też nie może sforsować rzeczonej infolinii. w akcie desperacji dzwonię do brata w Polsce i proszę o interwencję.
Jerzemu udaje się jakoś przedrzeć do konsultanta, ale na tym cuda się kończą. najpierw każą mi ponownie włączyć komórkę. ok. potem wyjąć kartę SIM na minutę. później mam włożyć ją do innego aparatu. kolejna propozycja obejmuje zmianę przeglądarki internetowej (próba zwalenia na bank). a może karta jest zepsuta? na koniec Pan przyznaje, że 'widzi' mój numer w Moskwie, ale nie mogą (?!?!?!) go włączyć. AAAAAAAAAAAAAA!!!!
nigdy nie miałam długów i dużo rozmawiałam. a tak oto, z dnia na dzień, po 10 latach mojej lojalności, POP wycina mi taki numer. tak sieć Orange interpretuje powiedzeni 'Klient nasz pan'. brawo. czapki z głów.

środa, 11 września 2013

If you were a woman and I was a man (I'd like to try, another way)

miłość na przynależność narodową nie zważa. różnice kulturowe, językowe i hmmm, że tak się wyrażę, biurokratyczno - prawne, dla niej nie istnieją.
człowiek tak sobie buja w obłokach z motylami w brzuchu, a potem powoli otwierają mu się oczy, kiedy różnoracy urzędnicy kolejne 'kłody' mu pod nogi rzucają. i dopóki byliśmy sobie we dwoje, jakoś te przepisy nam specjalnie nie dokuczały. ja zostałam przy swoim nazwisku (dłuuuga historia), przyszłe potomstwo miało nosić nazwisko ojca. Soloviov (czyt. Sołoviov, z akcentem na ostatnie 'o'). i tu pojawił się pierwszy zgrzyt. pracownik krakowskiego USC 'zapomniał' poinformować nas, że trzeba zaznaczyć specjalną rubrykę, żeby nasze (teoretyczne wtedy) córki, mogły nosić poprawną w Rosji  żeńską formę nazwiska taty, z końcówką -ova/eva (SoloviOVA). i teraz mamy z tym ładne kwiatki, bo Wiewiór nazywa się Aleksandra Soloviev i tak w sumie, według przepisów rosyjskich jest ... chłopcem!
do tego dochodzi jeszcze brak tzw. 'otciestva', czyli imienia odojcowskiego. Wiewiór jest córką Mihaiła, więc w papierach powinno figurować Aleksandra Mihajłowna, ha! to absolutnie obowiązkowa świętość na wschód od Buga.  a tu czarno na białym: Aleksandra Anna. yyyyy, że co? nie dość, że zonk z nazwiskiem, to jeszcze 'błąd' w imieniu i otciestvie? dla niektórych to już za wiele. o tym, że się pomyliłam w dyktowaniu, dowiaduję się standardowo i zawsze. czasem nie skutkuje nawet informacja o tym, że dziecko urodziło się na zachodzie.
po którymś tam razie zaczęło mnie to nawet śmieszyć. trudno, taka wieczna walka z wiatrakami. ale czymże jest tu jednostka? odkręcanie wszystkiego jest już praktycznie niemożliwe, bo paszporty itd...
my i tak nie mamy najgorzej. koleżanka opowiadała mi o znajomej parze z Ameryki, której córka urodziła się w Moskwie. tata jest John Brown, a więc mała nazywa się Anna Johnovna Brown. to ci dopiero perełka językowa.
chyba się nigdy do tego nie przyzwyczaję. kiedy ktoś mi się przedstawia z imienia i otciestva, natychmiast oba zapominam, jako informację absolutnie zbędną. potem to zostaje mi tylko świecenie oczami. czasem dobrze jest mówić z wyraźnym akcentem. 

środa, 4 września 2013

Shut your mouth miss misery

zaiste miał Niemen rację śpiewając, że dziwny jest ten świat. i nie trzeba wcale długo szukać przykładów.
idę po zakupy. kiedy mam chwilę, lubię zatrzymać się przy owocach i jarzynach. kolory i zapachy cieszą oko i powonienie, a przynajmniej w teorii - powinny. w naszych tutejszych delikatesach jest wszystko. morele ze Stanów, śliwki z Azerbejdżanu, czereśnie z Hiszpanii, marchewka z Holandii,  czy ziemniaki z Izraela. tak światowo. nieomal darmowa podróż palcem po mapie. tyle, że to całe dobro doczesne jest całkowicie pozbawione walorów smakowych. a wygląda toto, jak  pisanka - takie cacane. z ceną gorzej, bo można się nieopatrznie nabawić niestrawności, gdy przeoczy się jedno z rzędu zer.
któregoś dnia nie wytrzymałam i zapytałam pani z obsługi, dlaczego nie ma ani jednego owocu/warzywa made in Russia. odpowiedź nieco mnie przeraziła: bo tak ma być, tu jest drogi sklep. 'swojskiego' nikt by im nie kupił. podobno tylko obcokrajowcy pytają o rosyjskie płody rolne.
heh. może ja dziwna jestem, ale wolałabym zjeść coś dobrego, o konkretnym smaku, nawet, jeśli skórka nie będzie idealna i znajdzie się kilka pestek.
znajomi ostudzili także mój entuzjazm, co do miejscowych palców targowych - trzeba wiedzieć, co i u kogo brać. bardzo często klienci, którzy nie 'kumają czczy', są oszukiwani na różne sposoby.
no to, to  się i w Polandzie zdarza, nie przeczę. ale to przecież taki 'swój' oszust, krajowy: wróg na własnej krwi wyhodowany.

wtorek, 3 września 2013

I don't have no time for no monkeybusiness

po raz pierwszy od jakichś stu lat (takie mam wrażenie) słyszę CISZĘ. błogą i omamiającą CISZĘ.
żadnego: 'Mamo!, Mam!, Maaaaaaaaamaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! żadnych 'daj/zrób/pomóż/nie umiem!!!'.  przyczyna może być tylko jedna: nieodwracalnie nadszedł wrzesień.
Wiewiór wspaniałomyślnie postanowił jednak iść do przedszkola bez strajków. jedynym problemem póki co, jest wstawanie o barbarzyńskiej 7 rano. brrrr!!! i chyba my z Mishą mamy z tym większy kłopot, niż Wredny. zapanowanie nad porannym chaosem bez kubka kawy, jest dla mnie niemożliwe, a czasu starcza co najwyżej na szybkie śniadanie, mycie zębów, czary-mary z fryzurą, buzi i krzyżyk na drogę. tak to jest, kiedy nie dostaje się najbliższego przedszkola. dobrze, że to tatuś odprowadza Paskudnika: potem i tak musi się udać do pracy. ja zabieram po obiedzie. taki jest plan.
Boshe!! co się robi, jak się odrobi te wszystkie kretyńskie domowe prace typu mycie, prasowanie itd? że niby leży i kwiczy z radości? :)
dobra, nieważne.


KONTEMPLUJĘ CISZĘ!!!!

NIE PRZESZKADZAĆ!!!!

wtorek, 27 sierpnia 2013

Speaking words of wisdom, let it be...

słońce jeszcze czasem nieśmiało się pokazuje zza chmur, ale jest już na bank pewne, że lato już o nas zapomniało. jakoś tak z dnia na dzień powiało późnym listopadem i nie da się już wyjść bez szalika i cieplejszej kapoty na grzbiecie.
ale może to ja jakoś dziwnie odczuwam temperaturę, bo co rusz spotykamy panie pomykające w sandałkach i letnich sukienkach, oraz panów w krótkich rękawkach. są dwie opcje: albo udają, że im nie zimno, albo im rzeczywiście nie jest zimno,  bo mieli szczęście urodzić się w tutejszym surowym klimacie. zeszłej zimy przy minus 30, znaleźli się i tacy, którzy chodzili bez czapek i rękawiczek, w tenisówkach i do głowy im nie przychodziło zapiąć kurtkę. tak czy inaczej - Rosja to nie kraj, to stan umysłu.
a ja nadal na mojej przymusowej diecie. bez czekolady, bananów i sera żółtego. to tylko tak z grubsza - pełna lista 'zakazanych' produktów jest dużo dłuższa i niedługo to chyba zostanie mi tylko żywienie się energią słoneczną. ale co tam - jestem gotowa na wiele, jeśli nie na wszystko, żeby nie daj Boshe nie wróciła migrena.
i co najlepsze - tyłek tak szybko nie rośnie. ha!!! znaczy, że jednak jest jakiś plus cholernego migreniska!

wtorek, 20 sierpnia 2013

Who would have known How bittersweet this would taste?

i znów jakoś tak niezauważalnie i oczywiście za szybko kończy się lato. lato o smaku wypieczonego, chrupiącego precla z solą, pachnące ciastem drożdżowym, ogórkami kiszonymi i skoszoną trawą. jednym słowem: krakowskie.
w tym roku łaskawe i dla mieszkańców Mordoru - do tej pory słoneczne i ciepłe. aż nie chce się wierzyć, że w sobotę ma być już 15 stopni, czyli wracamy do normalności. moja głowa gwałtownie protestuje przeciw takiemu obrotowi spraw i funduje mi ciągnące się godzinami migreny. ostatnio ponoszę na tym gruncie sromotne klęski.
jest sobota, południe. jutro lecimy, więc wszędzie malowniczo walają się kupy ubrań, butów i innych farfocli. walizki w nieładzie, pranie jeszcze nie wisi, a dawno powinno, bo mokrego przecież nie zabiorę. zaraz mam jechać na ślub Z.. schylam się, żeby coś podnieść i już czuję, że jest źle. na tabletkę za późno, przegapiłam moment, kiedy może jeszcze pomóc - po ptokach. teraz pozostaje otwarta tylko jedna kwestia: kiedy i po jakich męczarniach mi do jasnej ciasnej przejdzie?!?!?! rzeczywistość jest dość brutalna: po 18 godzinach. jak miło. nowy rekord.
oby do wiosny :)

niedziela, 4 sierpnia 2013

How does it feel

Kiedyś jakiś anonim zarzucił mi, że umiem tylko narzekać i że wszystko mi się nie podoba. hm... no jest w tym chyba ziarnko prawdy, co widać po mojej blogowej aktywności. Latem marazm i zastój, wieczną rosyjską zimą - posty regularnie. spójrzmy prawdzie w oczy: lubię sobie co nieco pobiadolić, jak to mi głodno, chłodno i do domu daleko. żółć przelana na serwery i o ileż człowiekowi lżej na duszy!

a tak? o czym tu pisać, kiedy słońce świeci, wiatr podwiewa i chce się żyć? nawet nie chcę myśleć o tym, że za dwa tygodnie znów obieramy kierunek Mordor. tam to już wtedy będzie pachniało jesienią i pewnie nie założymy już krótkich rękawów. eh. wczoraj na termometrze było 35 stopni w cieniu, a ja kolanami ubijałam do walizki Mishy kombinezony wiewiórcze. proza życia.

ale ale. od 1 września Wiewiór idzie do przedszkola na, że się tak wyrażę, 'pełny etat'. już widzę ten obrazek oczyma wyobraźni i niestety przypomina on w sferze dźwiękowej chlewik, tudzież ubojnię. morze łez to oczywista oczywistość, której komentować nawet nie trzeba. i nie mówię tu tylko o łzach Wrednego. ja też zapewne dam z siebie wszystko. tak więc trzeba będzie wcielić w życie nieco niecny plan B. Tatuś będzie odprowadzał Gadzinę!!! faceci chyba radzą sobie z emocjami lepiej, niż my, baby.

wtorek, 2 lipca 2013

You used to say live and let live

ostatnio na prawie każdym kroku znajduję potwierdzenie faktu, że jestem już (no raczej) stara.
od urodzenia Wiewióra cierpię na katastrofalną sklerozę. jeśli nie chcę o czymś zapomnieć, to muszę zapisać to w kapowniku. przed wyjściem do sklepu sporządzam mozolnie listę zakupów. wszystkie rzeczy staram się odkładać na miejsce natychmiast po ich użyciu. jak mam zrobić coś pilnego, to najlepiej natychmiast - póki jeszcze pamiętam. w sytuacjach kryzysowych zapisuję sobie zadania na ... grzbiecie dłoni. 
i co? no i figa z makiem.
do kalendarza nie zaglądam. listę sprawunków zazwyczaj zostawiam w domu, a jak już wezmę, to gubię gdzieś w ferworze walki. sprzątam, ale tak, że potem za cholerę nie jestem w stanie przypomnieć sobie, gdzie jest 'to konkretne' miejsce. a moje bazgroły na rękach są już na naszym placu zabaw (Mordor) nieomal kultowe. dziewczyny się ze mnie śmieją: 'co dziś? telefon? data?'.
obawiam się, że to już nieuleczalne i raczej nie ma co się spodziewać poprawy. i pomyśleć, że człowiek się kiedyś do egzaminów uczył i nawet je zdawał!


czwartek, 27 czerwca 2013

Eight hours for what?

Frodo i jego wierny przyjaciel Sam wrócili do Domu 1, czyli nastało lato. w KRK teoretycznie, a w Mordorze w praktyce. my tu testujemy kalosze i uniform rybaka, a Misha się skarży na upały 35' w cieniu. jak mawia Wiewiór - 'kurde fiks!'- mogłyśmy jednak zostać ten ostatni tydzień czerwca w Domu 2. eee tam!
z radości, że oddychamy nieco świeższym powietrzem, postanowiłam któregoś dnia wyprowadzić Wiewióra na spacer i wieczorem. pomysł sam w sobie niezły, gorzej, że zlekceważyłam nadciągającą burzę. w połowie Alei Powstania Warszawskiego zastało nas coś na kształt oberwania chmury, a tu ani w tę, ani w drugą stronę. pod drzewem też nie dało się schować, bo po pierwsze burza, po drugie komary. staniesz na 5 sekund w jednym miejscu i natychmiast obsiada cię chmara krwiożerczych bestii. kiedy dotarłyśmy do Galerii Kazimierz suche miałyśmy tylko majtki. wpadłam do pierwszego lepszego sklepu, złapałam koszulkę, galoty i tenisówki i  przebrałam Wymokniętego Wiewióra. sprzedawczynie śmiały się, że jeszcze nie widziały takich ekspresowych zakupów.
ba! sama się zdziwiłam, że jestem do tego zdolna.


środa, 19 czerwca 2013

Take me back to the place that I know




wszystkie zdjęcia - Jurmala, Łotwa

w tym roku już po wakacjach. po 6'ciu latach powrót na Łotwę - Jurmala i Ryga.
po zeszłorocznej upalnej Sardynii, Bałtyk okazuje się być szokująco zimny. mimo wszystko jednak było bardzo pozytywnie i pewnie jeszcze tam wrócimy. z tym, że bogatsi o nowe doświadczenie, nie będziemy się pchali w czerwcu do morza. dobre spacery po plaży nie są złe, a pęcherz moczowy nam podziękuje.
Moskwa wita nas deszczem i burzą. przeważnie po powrocie znad morza długo nie mogę przywyknąć do warunków miejskich. jeszcze przed chwilą piasek i słońce były na wyciągnięcie ręki, a teraz trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby nie zginąć na pod kołami samochodu na przejściu dla pieszych. Mordor.
nie chowam walizki - w sobotę wracamy do Domu 1. właśnie. ostatnio przy wjeździe do Rashy, kiedy przechodziłam kontrolę paszportową, pani ze służb granicznych zapytała mnie: 'To pani tu żyje?'.
bez zastanowienia wypaliłam 'nie!', ale po kilku sekundach dodałam 'w sumie tak. jadę do męża, on tu mieszka'. uparcie do mnie nie chce dotrzeć, że jeśli większą część roku spędzam w Mordorze, to znaczy, że tu mieszkam. ha. Misha się ze mnie śmieje, że nigdy nie mówię 'jesteśmy z Moskwy', ale 'mąż jest Rosjaninem, ja jestem z Polski'.
Wiewiór póki co ma inne problemy i dobrze. na Moskwę mówi "Mośka', na Kraków - 'u Baby Ani'. dla niej te całe nasze podróże, samoloty i dwa domy to wielka frajda. jedyne, co boli, to fakt, że nie da się taszczyć ze sobą wszystkich zabawek i innego dobrodziejstwa inwentarza. do tego całego tatałajstwa to chyba samolot wojskowy by się przydał.

wtorek, 4 czerwca 2013

My summer wine is really made from all these things



gdybym dziś rano nie spojrzała najpierw na termometr (25 ' na plusie), a na ulicę, to pewnie otarłabym się o zawał: za oknem znów biało.
spokojnie, to tylko topole. 
ze względu na problemy z kręgosłupem dostałam skierowanie na zastrzyki, gimnastykę rehabilitacyjną i masaże. spoko. chociaż nie kręcą mnie strzykawki, to to jeszcze jest do przeżycia. za ćwiczenia póki co się nie zabrałam z braku czasu (patrz: lenistwo). jaja za to są z masażem. kiedy się na niego zapisywałam, do głowy mi nie przyszło, że lepiej poprosić o masażystkĘ. 
jak to ja - wpadam do recepcji spóźniona, z tyłkiem bolącym od codziennej porcji witaminy B. wywołana wchodzę do wskazanej kabiny, a masażystA mówi do mnie: 'proszę się rozebrać do pasa i położyć, zaraz wracam'. JAKIE ROZEBRAĆ?!?!?! DO JAKIEGO PASA?!?!?! aaaaa!!! zamiast się wyluzować i mieć 10 minut luksusu w postaci tępego leżenia plackiem, przez cały czas myślałam tylko o tym, że kurde obcy facet mi patrzy na tyłek. po każdej uwadze 'proszę się rozluźnić', dostawałam ataku paranoicznego śmiechu i oczywiście spinałam się jeszcze bardziej. biedny facet musiał pomyśleć, że trafiła mu się jakaś pruderyjna i postrzelona baba. po zakończeniu seansu miałam nie zrywać się jak oparzona i chwilę poleżeć. taaaaaaaaaa. jeszcze nigdy tak szybko się nie ubierałam. 

piątek, 31 maja 2013

Papa don't preach

Wiewiór ostatnimi czasy nadrabia zaległości w byciu wrednym  -  w końcu skądś się taka ksywka bierze. histeryzuje, krzyczy, kopie nogami przestrzeń, tupie i macha łapkami. nie chce się dzielić, ustąpić, posłuchać. jakby odbierał sprzeczne komendy: na 'stój' biegnie, na 'chodź' staje jak wryty. boję się brać na spacer rower, bo albo z niego nie zsiada, albo muszę na nim siedzieć ja (!!!!!) - żeby tylko nikomu nie dać. wstajemy o 7,30, a ja się czasem o 8 łapię na tym, że z mojej cierpliwości nic już nie zostało. a tu caaaaaaaaaaaaaaały dzień przed nami. obłęd.
przyszło nam wychowywać dzieci w dziwnych czasach. nie liczy się 'być', a 'mieć'. mieć! mieć! im więcej, tym lepiej. i wszystko nowe, coraz nowsze. i większe, szybsze, droższe. takie, jak ma Masha, Misha, Tanya. to nic, że to bez sensu, że niczego nie uczy. mieć!!! chcę! chcę! chcę! ...
i jak tu wychować dziecko na dobrego człowieka? pracowitego, współczującego, wrażliwego... i co z tego, że staram się być dobrym przykładem, jak obok są setki innych, złych, które mamią kolorami fasady, a wewnątrz jest pustka? jak? w świecie, w którym bogiem jest pieniądz, a rodzice nie wychowują, a hodują swoje dzieci. są im potrzebne, bo tak. jest mieszkanie, auto, pies, to niech będą i dzieci. a potem oddaje się je niani i koniec tematu. czasem się je pogłaska po głowie, kupi drogich prezentów - byle tylko była cisza i nikt nie niepokoił.
wszyscy bardzo pragną dobrobytu. jasne, że lepiej mieć niż nie mieć. ale czy my do końca wiemy, jak się w tym dobrobycie odnaleźć?  jak nie stracić sensu istnienia? tak się na tym naszym 'podwórku' rozglądam i aż mi się czasem słabo robi. 

środa, 29 maja 2013

One way or another

o 6 rano budzi mnie burza. kiedy wychodzę na spacer o 12'tej nadal pada. jest tak wilgotno, że mogłabym przysiąc, że mieszkamy gdzieś w dżungli... z zepsutym termostatem: jest cholernie zimno. trochę racji mam - toż to dżungla miejska.
jakiś czas temu zgłosiłam się do lekarza z bólem brzucha. ten po serii badań nadal pobolewa, ale za to okazało się, że to prawie cud, że normalnie funkcjonuję, bo wypada mi dysk.  a zlecona tomografia miała przecież tylko udowodnić, że jestem panikarą. bywa. dobrze, że nie jest źle i da się wyleczyć. chociaż muszę przyznać, że dokąd żyłam w błogiej nieświadomości było mi lżej. a teraz to ło boshe ! cały czas mi się wydaje, że zaraz coś mi strzyknie - tym razem na amen. siła sugestii.
a sama tomografia - no cóż. jako zwolenniczka otwartej przestrzeni omal się w tej buczącej rurze nie popłakałam. do tego zapomniałam zdjąć obrączki (metal zakłóca obraz) - przed naciśnięciem guzika alarmowego powstrzymała mnie tylko perspektywa powtórki z rozrywki. 

niedziela, 26 maja 2013

You put your feet on the ground

dziś 'komplementy zebrane'. jeszcze trochę i będę zmuszona założyć stałą rubrykę.
 wszystkie sytuacje są z życia wzięte. z mojego życia. serio i bez naciągania. gotowi?

1. ja, MARIA,  rozmawiam z bliską koleżanką (jest w ciąży) o imieniu dla dziecka.
ja - to jak nazwiecie córeczkę? masz jakieś typy?
koleżanka - tak! Nadia, albo Nina. mąż chce Maria, ale ja uważam, że jest takie brzydkie!

2.  spotykam się ze znajomą pierwszy raz po powrocie z Krk. S. wita mnie słowami:
S. - oooooooo, jesteś w ciąży?
ja - no chyba z czekoladą ....
S. - oj, a byłam pewna! tak się zaokrągliłaś!

3. spotkanie w gronie bliskich i dzieciatych znajomych. A. patrzy na Wiewióra i mówi mi prosto w twarz:
A. - Boże, ona jest taka piękna! ale nie ciesz się, następne będzie już do ciebie podobne.

4. znajoma miała zostać z Wrednym, a ja pędziłam z papierami do przedszkola. umalowałam się,  wyprostowałam grzywkę - nieomal full wypas jak na mnie.  ubieram kurtkę, a T. mówi do Aleksandry:
T.  - Popatrz Aleksandra, jak ta twoja Mama zagoniona - zupełnie o siebie nie dba.

 Dzięki Bogu i Wszystkim Świętym za poczucie humoru - inaczej mogłabym się jeszcze zacząć przejmować. 

piątek, 24 maja 2013

And I feel a little better than I did before

no proszę. nawet nie zdążyłam sobie ponarzekać na upały, a już się skończyły.  od wczoraj niebo prawie się nie przejaśnia, burza goni burzę i z nieba płyną hektolitry wody.

wszystko fajne, ale nie bardzo wiadomo jak się ubierać. rano zimno i leje. w południe wychodzi słońce i robi się gorąco: ziemia paruje, a człowiek ma ochotę rozebrać się do majtek. taaa. jasne. musiałabym w zimie nie jeść czekolady, czekoladek, pierniczków i innych wypełniaczy bioder. letnie temperatury wiosną zaskoczyły mnie, jak zima drogowców. jak co roku okazało się, że nie poszło w cyc, a w bok. w dwa boki. nie jest tragicznie, ale nie wieje też optymizmem. eh, niech już lepiej będzie pada. dobra peleryna nie jest zła.

Wiewiórowi żadna pogoda nie straszna. jak jest gorąco ściga się z chłopakami na rowerach, jak leje - skacze po kałużach. w obu przypadkach jest cały mokry. ale za to jak potem śpi! ho ho!

czwartek, 23 maja 2013

ДЕНЬ ПОБЕДЫ 2013 / DZIEŃ ZWYCIĘSTWA 2013/ VICTORY DAY 2013


zaczyna się :)


Migi nad naszym domem !!!

kropka nad 'i'

Plac Czerwony

Wiewiór maszeruje :)
moje ulubione
oto jest. spóźniony, niemniej serdeczny - post o Dniu Zwycięstwa.

tym razem nie udało nam się załapać na przejazd kolumny technicznej - piękna pogoda robi swoje. jedynie siedzącemu na barana Wiewiórowi udało się co nieco zobaczyć. mnie przypadła w udziale kontemplacja ludzkich głów i pleców. za to pokaz sił powietrznych oglądaliśmy nieomal z pierwszego rzędu - trasa przelotu została wyznaczona dokładnie nad naszym blokiem. muszę powiedzieć, że zapiera dech. i zatyka uszy, ale nie bądźmy małostkowi. szacun.

w tym roku nie zamknięto  Twerskiej dla ruchu pojazdów, co okazało się klapą i wielkim rozczarowaniem nie tylko dla nas. dzikie tłumy deptały sobie po piętach na wąskich chodnikach, Wredny jęczał i marudził i czuł się nieswojo. nie on jeden. i chyba jednak było za gorąco - taką trasę lepiej 'robić' przy niższych temperaturach. ogólnie mówiąc, chyba się w tym roku rozczarowałam. a może przyzwyczaiłam? nie wiem sama. 

wtorek, 7 maja 2013

Bring the beat in!






na wschodzie bez zmian: ja walczę z Wiewiórem, a wojsko ćwiczy przed Dniem Zwycięstwa. i w obu przypadkach dudni niebo i ziemia.
taaaa. jak co roku przyszedł czas, aby znów pokazać światu who is who, czyli kto tu rządzi. tak więc po Twerskiej dumnie jadą czołgi, wszelkiej maści rakietnice i inne wyrzutnie, a po niebie lecą helikoptery i myśliwce. mało tego: te ostatnie tworzą z podbarwionego dymu silnikowego flagę Rashy. ha! obie z Wiewiórem bijemy brawo. serio jest na co popatrzeć i robi to duże wrażenie. ponieważ trasa przelotu wypada prawie nad naszym domem, widzimy i słyszymy wszystko można by rzec z pierwszej ręki/ucha. Wredny siedzi na parapecie (spokojnie - cały czas go asekuruję) i co chwilę rozentuzjazmowany krzyczy:
- 'OOOOOO, Mama, patrz - tanki [tłum.: czołgi] lecą!!!'.
- nie czołgi, tylko samoloty. (ja)
- aaaaa, sałamoty!!!!!
jak zwał, tak zwał - i tak spóźniamy się na zajęcia. na miejscu okazuje się, że nie tylko my. no tak. któż by przepuścił taką gratkę, jak latające nad miastem eskadry myśliwców. i nie mówię tu tylko o grupie wiekowej poniżej osiemnastki.

sobota, 4 maja 2013

And all I can taste is this moment




jak ja kocham takie pobudki. już o drugiej w nocy, wstając do Wiewióra, powinnam była łyknąć coś od bólu głowy. może uniknęłabym kolejnej w karierze wypasionej migreny. trudno jednak zachować zdrowy rozsądek, kiedy łeb ci pęka i jedyne o czym myślisz, to żeby jak najszybciej zasnąć. rano zwlekam się z łóżka tylko po to, żeby nafaszerować się tabletkami przeciwbólowymi. Wiewiór miłosiernie mi dziś odpuścił i tylko co jakiś czas przynosił suszki licząc, że i jej coś się dostanie ponad programowo.
ha! wiedziałam, że coś się święci - burza! a jeszcze wczoraj była taka piękna pogoda i nic nie zapowiadało nagłego ochłodzenia i deszczu. suchą nogą dotarliśmy i wróciliśmy od znajomych mieszkających godzinę jazdy elektrichką (pociąg podmiejski) od nas. dla kogoś, kto ma przyjemność jechać pierwszy raz tym środkiem transportu, może to być lekki szok. towarzystwo mieszane, ale przeważają ludzie prości z wymalowanym na twarzach 'spier...ć wszyscy'. nie brakuje osobników na rauszu. jest tłocznie i głośno. do tego cały czas pojawiają się nachalni sprzedawcy wszystkiego i niczego: od plastrów na otarcia, przez okulary do czytania po książki wszelkiej maści. piwo, lody, chipsy. co jakiś czas trafia się grajek, zdarzają się i śpiewacy operowi. każdy liczy na zarobek i na to, że służby porządkowe go nie złapią. chociaż co ja tam wiem - pewnie jest między nimi jakaś sztama - za łapówkę załatwisz tu wiele. przed kontrolerami zawsze zwiewa, oddalając się w stronę początku składu, kilku gapowiczów. jeśli im się nie powiedzie i za jeden kurs nie dojadą do celu, wysiadają i czekają spokojnie na następny pociąg. te - jako najtańszy, najszybszy i najwygodniejszy sposób dojazdu na małe i duże odległości - kursują często i we wszystkich możliwych kierunkach. TU bardziej szczegółowe informacje.
obowiązkowy punkt programu dla odwiedzających Rosję. real w pigułce.

czwartek, 2 maja 2013

Wise men say only fools rush in


i znów Mordor. to jest chciałam powiedzieć Moskwa. bez większego entuzjazmu, ale też bez niechęci. no to może jeszcze raz: Moskwa.
do tej pory nie mogę się nadziwić, że za 2,5 godziny jesteśmy 3000 kilometrów dalej. cuda! tym razem Wiewiór nie śpi i pod koniec lotu mam ochotę otworzyć okno i wyskoczyć. po wylądowaniu okazuje się, że mogliśmy być 30 minut wcześniej, ale kazali nam latać wkoło, bo trwają próby myśliwców przed paradą z okazji Dnia Zwycięstwa 9'tego maja. ha. na każdym kroku widać, że zbliża się 'dzień zero': wszędzie wiszą plakaty propagandowe i pachnie farbą olejną. Aleksandra zdążyła już upaprać nią dwie pary butów i kamizelkę. jak się do cholery tego pozbyć?!?!
czas na naradę z wujkiem Google.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

I try to say goodbye and I choke (yeah)


Kraków jest dziś nieznośnie piękny, jak na złość. jadę tramwajem, gapię się przez okno i chowam twarz pod okularami. nie - ja nie płaczę, mnie się tylko oczy pocą... cholera, no! wiem... wiem, że czeka na mnie Misha i wiem, że nie jest mi w Mordorze źle, ale nie mogę się zebrać do pakowania. od kilku dni przekładam stosy rzeczy z miejsca na miejsce i nie potrafię się zorganizować. ehhh...
i jak na ironię runda po szmateksach wcale nie poprawia mi humoru. zniknęły dwa moje ulubione lumpy z amerykańską szmatą - droższe, ale ciuchy zawsze prawie nowe i bez niespodzianek. w jednym z angielskimi markami dział dziecięcy na wymarciu, w drugim towaru nie zaszczyciłabym mianem ubrań. na ich miejscu apteka i biuro podróży. aaa, wiem - mam kupić sobie coś na uspokojenie i z żalu udać się na jakie Kanary i inne Teneryfy.
a może w tym szaleństwie jest metoda?

niedziela, 28 kwietnia 2013

Never judge a book by it's cover

CUDOWNY WYNALAZEK BILL'A GATES'A JUŻ DWA RAZY MI SKASOWAŁ MOJE WYPOCINY!!! GRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR!!! no to jeszcze raz :>
ostatnie 3 dni w Domu 1. jak i kiedy zleciały - nie wiem. pora na pakowanie walizek.
spacerujemy sobie z Wiewiórem i opowiadamy o porach roku. czasem wyjaśniam coś raz, czasem sto, a czasem chyba z milion. nieważne. wreszcie przyszła wiosna. zielona, kwiatowa, pachnąca deszczem. obrazek nieco psują 'przebiśniegi' w postaci wszechobecnych psich kup. żeby była jasność - ja nie mam nic do zwierząt, gdzieś się załatwiać muszą. denerwują mnie właściciele. jak się kupuje Czworonoga, to się bierze odpowiedzialność za niego na całej linii, a nie udaje, że problem nie istnieje. ja po swoim dziecku sprzątam. i wydaje mi się, że każdy myślący człowiek też. niestety - podeszwy butów Wiewióra zawsze boleśnie mnie sprowadzają na ziemię. to prawda- z roku na rok jest coraz lepiej, ale i tak spacery przypominają przechadzkę po polu minowym. defekacja powinna być kontrolowana. amen.
dziś powiało chłodem, ale sezon na roznegliżowanych sąsiadów uważam za otwarty!

czwartek, 25 kwietnia 2013

To be sure that the sun will come back

pachnie zdradą. 'przeprosiłam się' z Billem Gates'em i po raz pierwszy od ho ho i hola, współpracuję z Windows. ha! wprawdzie niezbyt szybko mi idzie i często się mylę, ale chyba dam radę. nie taki diabeł straszny :).
za tydzień będę już w Mrodorze... tyle czekałam na tę wiosnę, że szkoda mi będzie ją porzucić. na wschodzie też dobrze, ale w Domu najlepiej. Wiewiór już prawie na pamięć zna nazwy kwitnących krzewów i przystaje przy każdej forsycji robić sobie zdjęcia. taaa. miłość do żółtego trwa już jakieś pół roku i nie zanosi się na jej koniec.
na horyzoncie lato. wczoraj już nim zapachniało, kiedy moje białe, przewiane wiatrem pranie, zostało okadzone grillowym smrodkiem. litości!!!! w mieście się nie grilluje!!! chyba, że mieszka się w domu z ogrodem i odległość do najbliższych sąsiedzkich okiem jest dopuszczalna. ale, żeby na balkonie?!?!?!?! fuuuuuuu!!!

środa, 17 kwietnia 2013

These little town blues


Pierwszy od 3 lat kwiecien w PL'u. Bez MacBuki, a wiec i bez polskich znakow. Kajam sie i obiecuje poprawe. W maju.
decyzja spontaniczna i blyskawiczna. Nie wracamy razem do Mordoru. Po co, jesli Mishy prawie nie bedzie w kwietniu w domu. Ukraina, potem Londyn. To ja sobie u Mamusi posiedze, uzupelnie zapasy tluszczu... Taaa. Wiewior podszkoli polski. Dla kazdego cos milego.
coraz czesciej lapie sie na tym, ze przestaje myslec o Moskwie negatywnie. Nigdy nie zasluzy na miano Domu 1 - co to, to nie, predziej pielko zamarznie. Ale czas mija i to, co wydawalo sie 'prowizorka', hula i ma sie niezle. Niektore marzenia musza poczekac z realizacja, inne rozplyna sie pewnie w niebycie. A ze w przyrodzie nic nie ginie, to zapewne beda tez niespodzianki.
jak mawial Rejent: ' Niech sie dzieje wola nieba, z nia sie zawsze zgadzac trzeba'.
wlasnie. A ja tymczasem zrobie sobie rundke po lumpach.

poniedziałek, 25 marca 2013

My milkshake [...] It's better than yours


w kieracie codzienności, rytuałów i niespodziewanych zwrotów akcji typu 'Mama, opowiedz jakieś głupoty', czasem udaje mi się coś przeczytać. nie, żeby na siedząco, z kubkiem herbaty w ręce - jednym okiem, w pośpiechu, ale jednak. i nawet nie jest to kolejna plotka na moim standardowym 'odmóżdżaczu", Pudelku.
kątem oka dostrzegam intrygujący nagłówek 'Po co one w ogóle mają dzieci?'. pierwsza myśl: o, znowu mama Madzi i inne wyrodne rodzicielki. wchodzę. przebiegam wzrokiem parę linijek. artykuł o zadbanych/zaniedbanych mamach, nawet nie taki najgorszy. doczytuję między myciem wiewiórczych zębów, a zabawą w Hello Kitty (motyw stale ten sam: mały sika do butów Mamie- Kitty. bez komentarza.).
mam kilka refleksji. nie pojmuję, jak można się sobie pozwolić na zapuszczenie się przy dziecku. wiem na własnej skórze, jak to jest być samemu z Gadziną 24 godziny na dobę. sama byłam/bywam niewyspana, zmęczona i zniechęcona. nigdy jednak nie wyszłabym z domu z tłustymi włosami, w brudnym ubraniu. owszem, rzadko się maluję, fakt. nie uważam również, że na plac zabaw należy się odwalać,jak szczur na otwarcie kanału. o nie. wychodzę z założenia, że i dziecku i mnie ma być wygodnie. wygodnie, ALE czysto i estetycznie. i wcale nie trzeba mieć na to kupy forsy. już wiele razy byłam zaczepiana, gdzie kupuję Wiewiórowe ubrania. w lumpie. przez Allegro - zawsze używane. jak ktoś nie ma czasu i zapędów do wyszukiwania perełek, może kupić gotowy komplet kilkudziesięciu sztuk. dzieci trzeba uczyć od małego poczucia estetyki. a kto ma im to przekazać, jak nie My?
przecież człowiek ma się dobrze czuć sam ze sobą! to przede wszystkim. i nie chodzi o to, by mieć szmatki z najnowszych kolekcji (Moskwa jest najlepszym przykładem na to, że za pieniądze gustu i stylu się nie da kupić). czyż nie łatwiej jest radzić sobie z codziennością, gdy się lubi siebie? broń Boże być zakochanym w sobie, ale pewnym siebie. nie jest to łatwe, gdy ma się ograniczone czasowo pole manewru, gdy świat stanął do góry nogami, gdy łatwiej jest nie zauważać, odpuścić sobie. jasne. ok, dla siebie Ci się nie chce. a mąż? wiem, że nie każdy się ze mną zgodzi, ale uważam, że przede wszystkim jesteśmy kobietami. potem mamami i żonami. jeśli jestem nieszczęśliwa, to i Przychówek i Druga Połówka nie będą. bo jak?
zawsze powtarzam Wrednemu, że Mama potrzebuje też czasu dla siebie. choćby chwili sam na sam ze sobą. i chwili dla Taty. cóż - w praktyce różnie z tym bywa, ale nie oczekujmy cudów każdego dnia. może kiedyś zatęsknimy za wspólnym 'wszystkorobieniem'.

sobota, 23 marca 2013

I choose to be happy


na naszym biegunie zimna wiosny nie widać. budzę się i wiedziona dziwnym przeczuciem idę popatrzyć, ile to dziś na minusie. 18. fiu fiu. wracam pośpiesznie do łóżka i przytulam się do zdrowego - Bogu dzięki!!- Wiewióra. to lubię.
przyjemność sprawia mi też porządek. poczucie, że wiem co, gdzie, kiedy. plan. jasne, że bez fanatyzmu - wszyscy jesteśmy ludźmi. ja osobiście wolę kontrolę nad sytuacją - ten typ tak ma.
lubię, gdy świeci słońce. gdy jest koło 22 stopni. lubię zapach skoszonej trawy i ziemi po deszczu. lubię patrzeć, jak Wiewiór się budzi ( w dobrym humorze ;P), kiedy wchodzę do pokoju ze słowami 'Mały Różowy Króliczku, wstawaj!". lubię zmęczenie po udanym dniu. mix białej i zielonej herbaty bez cukru. białe wytrawne wino. kapustę włoską w rosole u Mamy. moją czerwoną walizkę. lubię mieć czas na czytanie książek. lubię...
jak to dobrze, że tyle jest tych drobiazgów, które cieszą. odwracają uwagę od słupka rtęci, bólu głowy, złej diagnozy, wszechogarniającej znieczulicy i chamstwa.
niech się dzieje co chce - za 5 dni będę w Domu 1 !!!

poniedziałek, 18 marca 2013

Sweet like chocolate


a jednak stało się: wyjęłam znów z szafy kożuch. po kilku dniach względnego ciepła wróciła zima. codziennie tak sobie myślę, że pewnie dlatego ludzie tu tacy nieszczęśliwi - za mało słońca, radości, ciepła.
do tego Wiewiór po raz pierwszy w karierze na antybiotyku... tak, przygodę z przedszkolem zaczęliśmy z przytupem. dwa dni po 1,5 godziny i kaszel starego suchotnika gotowy. a ponoć Wredny i tak silny - większość dzieci ma zapalenie oskrzeli... i ile łez wylanych: 'chaciu w sadik!!!' ('chcę do przedszkola!!'). i weź tu dziecku wytłumacz, że przynosi się z przedszkola nie tylko laurki, ale też zarazę wszelaką. prątkują, plują, charczą - no miodzio.
byle do wiosny! za 12 dni będziemy już w Domu 1!!! nawet nie chcę słyszeć, że Święta mają być zimne - nie przyjmuję tego do wiadomości. ma być ciepło i basta! i choćbym miała potem chorować miesiąc, to do święcenia idę w skórzanej kurtce.
taaaak. bo wszystko ładnie - pięknie, tylko będzie, jak w tym powiedzeniu: 'na złość mamie odmrożę sobie uszy'.

czwartek, 14 marca 2013

Your moment will run out


czekanie to wymówka dobra na wszystko. magiczne 'jutro' jako panaceum na wszelkie bolączki.
'jutro' zdążę, pójdę, posprzątam, zacznę wcześniej wstawać, umaluję się... tak. 'jutro' - jak dobrze, że to nie dziś. oddalam od siebie decyzje i zdecydowane ruchy, bo tym razem czekam na wiosnę. o, tak! wtedy na pewno będzie mi się chciało: cudowne pomysły i codzienną niedorobioną bieganinę wcielę wreszcie w czyn. będę wyluzowana, pewna siebie i dobrze zorganizowana. nie będę tracić czasu na internet i allegro. nadrobię kulturalne zaległości. zamiast do centrum handlowego, pójdę do Tryetyakovki. a wcześniej ugotuję obiad. napiszę wreszcie do Debbie.
jutro.
jak przyjdzie wiosna.
NIE DZIŚ, BŁAGAM!!! ostatni raz...
uwięziona w domu od 3 dni, staram się nie zwariować z zakatarzonym po kolana Wiewiórem. obie mamy już siebie nawzajem dość, krzyczymy i złościmy się w 4 ścianach plus podłoga. nad sufitem biega sąsiad. za oknem leniwie tańczy śnieg. jest pięknie, ale ja już go nie chcę widzieć - 4 miesiące zimy już mi wystarczą. szalone ptaki śpiewają swe wiosenne trele, jakby nie czuły, że jest minus, a nie plus 10 stopni. dom wariatów.
Misha znów w Kazachstanie, a ja myślami jestem nie z nim, a w Rzymie. samotnie do północy czekam na Papieża, wzruszam się i dzwonię do Mamy.
a u nas w Mordorze dymu do wyboru, do koloru. i czarny jest i biały jest.

poniedziałek, 4 marca 2013

Well it’s my birthday too yeah



źródło: google grafiki
coś kiepska ze mnie mamuśka, skoro zapomniałam o 5 tych urodzinach bloga...
kiedy wczoraj przeglądałam te najstarsze posty, doszłam do wniosku, że człowiek rodzi się i umiera głupi. jednak :).
po rosnących statystykach widzę, że nie tworzę w próżnię - to cieszy. DZIĘKUJĘ.

wtorek, 5 lutego 2013

Well, show me the way To the next whisky bar

Misha znów (po)rzucił mnie na pożarcie Wiewiórowi. tym razem delegacjuje się w Kijowie, a ja staję na głowie, żeby mieć chociaż chwilę dla siebie. bez nieustannego 'mamaaaaaaaaaaaaaaaaaa', 'nie budu', 'nie chaciu' ('nie będę, nie chcę'). czasem mam wrażenie, że mózg mi się od tego ciągłego 'NIE' zlasuje.
mrozy nam zelżały i śnieg zaczął topnieć. hałdy śniegu. takie po pas. chyba powinnam zaopatrzyć się w strój nurka, bo nawet rybackie kalosze się nie nadają na śnieg z deszczem plus roztopy. Wredny się cieszy i skacze po kałużach błocka z wielkim entuzjazmem, wrzeszcząc: 'Ja - świnka Pappa!!!'. taaak. nic, tylko kwiczeć z radości. po powrocie ze spaceru powinnyśmy właściwie całe z butami wejść do pralki i się odwirować.
pozostaje nam tylko oglądanie zdjęć z wakacji i planowanie tegorocznego urlopu. podróże palcem po mapie też potrafią wywołać radość. aż się nie chce wierzyć, że gdzieś na świecie są miejsca, gdzie słońce świeci przez cały rok. wypas!!!!!

czwartek, 24 stycznia 2013

All you have to do is close your eyes


Wiewiór ostatnio stale jęczy, że chce 'jato'. a ja to co, niby nie? w dodatku Misha dolał oliwy do ognia i stwierdził, że jeszcze 'tylko' drugie tyle zimy nam zostało. jak miło. tylko nie wiem sama, czy otwierać szampana, czy kupować kożuch.
a tymczasem okazuje się, że jutro mijają 3 tygodnie, jak tak się tu mrozimy. kiedy to zleciało? i jak? czas wyraźnie przyspiesza z każdym rokiem i nie liczę już dni, a miesiące.
ostatnio jedna z koleżanek z placu zabaw zapytała mnie ile mam lat. i tu nastąpiła pauza. nie, nie mam sklerozy i nie ukrywam swojego wieku... jeszcze. złapałam się na tym, że omal nie chlapnęłam '25'. jakby czas się dla mnie zatrzymał i liczyły się tylko lata Wiewióra. 25 + 3. i teraz się zgadza. 28?!?!?!? i ja mam już tyle wiosen na karku? łał. najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja się naprawdę czuję na ćwierć wieku i nie bardzo do mnie dociera, że jestem już bliżej, niż dalej 30'tki. hmmm.
i co się wtedy stanie? obudzę się mądrzejsza (oby)? zacznę szukać zmarszczek i siwych włosów...? jak dziś pamiętam, że kiedy miałam 9 lat, byłam święcie przekonana, że jak ma się 17 lat, to jest się starym. serio. aż strach się bać, co myślałam o dorosłych! nie pamiętam i całe szczęście.
oby rację mieli ci, którzy uważają, że ma się tyle lat, na ile się czuje. trochę optymizmu i nie jedna młodość przed nami!!!!

czwartek, 17 stycznia 2013

I know this room, I've walked this floor

kolejny plus na koncie Domu 1. sąsiadka nad nami nie ma małego dziecka.
wiem, jestem wredna i już zapomniałam, jak to jest mieć roczniaka pod swoim dachem. trochę tak, a trochę nie. może zacznijmy od tego, że w Mordorze jest tendencja, by dzieci chodziły spać o północy lub później. przy pierwszym zderzeniu z tym trendem omal nie padłam na zawał, teraz jakoś przywykłam. ja osobiście egoistycznie lubię mieć wieczór dla siebie, więc Wiewiór zazwyczaj zapędzany jest do wyra o 21'ej. jasne, że są od tego wyjątki, ale staramy się, jak możemy. ostatnio z gorszym skutkiem, bo mamy strajk na pokładzie, ale nie załamujmy rąk - przeczekamy Wrednego.
wieczorna cisza sprawia, że dźwięki stają się głośniejsze i bardziej denerwujące. w pędzie dnia tego najzwyczajniej nie zauważamy. a ja to chyba sobie źle wybrałam miejsce na sypialnię, bo codziennie o 12'tej w nocy, jak w zegarku, nad moją głową rozgrywa się coś, co 'na ucho' jest domową partią w kręgle. drewniane. rzucanie, toczenie się, a na deser chyba skoki w dal. AAAAAAAAAAAAAA!!!! jak nie remont, to inne atrakcje.
pójść i na delikwentów nawrzeszczeć nie pozwala mi późna pora i mimo wszystko niezła pamięć. Wiewiór, małpa wredna, też dawał czadu... tyle, że w innych porach.
w Krk nad sufitem spokojnie. tylko czasem łazienka zalana...

niedziela, 13 stycznia 2013

If you're lookin' for the big adventure


w czasie deszczu dzieci się nudzą, ale dla chcącego nic trudnego i jeśli ma się motywację i strój rybaka, to można wyjść na spacer.
gorzej, kiedy przychodzą mrozy i jest ochota, ale warunki nie pozwalają. nawet przebrana za bezdomnego i wysmarowana wazeliną, nie jestem w stanie wytrzymać na minusowym wygwizdowie dłużej, niż 30 minut. i co z tego, że dwa razy dziennie. pytanie brzmi 'co zrobić pozostałym czasem?'...
Wiewiór ostatnio jakoś nie przepada za spaniem i zanim zagoni się go do wyra mija trochę czasu. i nawet kiedy dosłownie leci z nóg mówi : 'chcę, żeby było rano!!'. AAAAA!!! człowiek dorosły chce spać, a nie może, a małe bestie mogą, a za cholerę nie chcą. cóż za bolesny paradoks! w Mordorze jasno robi się koło 10'tej rano i nijak nie mogę oderwać głowy od poduszki nawet po 7 godzinach snu. jakbym miała jakąś śpiączkę afrykańską czy coś w ten deseń. a może tlenu u nas mało?

sobota, 12 stycznia 2013

Cause they can see the flame that's in her eyes

dziś 600'tny post. do głowy by mi nie przyszło, że jestem w stanie zapełnić treścią tyle notek. pewnie mogło by być 'tego' więcej, ale czasem lenistwo brało górę, weny brakowało, albo czasu.
dawno się tak nie cieszyłam z mrozów, jak teraz. zimą ma być zimno. i ma być śnieg, a nie deszcz i temperatury na plusie. póki co w Mordorze grypy nie ma (puk puk) i się na epidemię nie zanosi. no chyba, że ludzie zaczną ją przywozić z wojaży po Europie i Ameryce.
od 4 dni termometr uparcie pokazuje minus 12 stopni, więc albo zamarzł, albo rzeczywiście tak jest. ubieramy się z Wiewiórem jak bezdomni (im więcej warstw, tym lepiej), smarujemy wazeliną facjaty i chodu! jak się pobiega i poskacze to i godzinę można wytrzymać. nie wiem, gdzie podziały się wszystkie dzieci, ale spacerujemy tylko my. i nieco chce mi się śmiać, bo większość mam chwaliła mi się jesienią, że kupiły kombinezony na minus 40. to może one czekają, aż będzie te minus 40 i wtedy wyjdą? nie wiem. póki co cicho wszędzie, głucho wszędzie.
czekamy!!

poniedziałek, 7 stycznia 2013

There's a brand new beat And a brand new song

po ponad miesięcznej przerwie w pisaniu czuję się, jakbym zdradziła bloga. nie powiem, żebym nie miała czasu czy okazji, ale zawsze coś było ważniejsze. a potem doszło do mnie, że jednak nie chcę tworzyć postów nie używając polskich znaków. MakBuka została w Domu 2 jako niepotrzebny balast - w końcu moja waliza, walizka Trunki Wiewióra i torba z podręcznym szeroko pojętym 'wszystkim' wystarczą.
to teraz może grudzień w pigułce. wróciłyśmy do Ojczyzny wcześniej i same, bo Misha był nieustannie w delegacjach. lotu do Domu 1 długo nie zapomnę, a to za sprawą mgły nad Krk. już na stracie, w Moskwie, mieliśmy 50 minut poślizgu. pewnie bym się nie zorientowała, że coś jest nie tak, gdyby nie fakt, że podejrzanie za często skręcaliśmy i kominy Łęgu mignęły mi przed oczami z 7 razy. załoga o niczym nas nie informowała, zapasy paluszków zaczęły się kończyć, a Wiewiórowi znudziły się nawet gry na iPad. gdzieś tak w trzeciej godzinie lotu pilot uprzejmie nas poinformował, że jednak nie da się posadzić samolotu w Balicach i lecimy do stolycy. tak miał na nas czekać autobus do Krakowa. oczami wyobraźni zobaczyłam nasze dodatkowe 4,5 h podróży i ręce mi z majtkami opadły. przeklinałam pilota, ale i powtórka ze Smoleńska w naszej wersji pasażerskiej mi się nie uśmiechała. w Warszawie spędziliśmy jakieś 40 minut i na wyraźne życzenie załogi wróciliśmy do Krk, gdzie bezpiecznie wylądowaliśmy. podróż miała trwać 2,15 minut, a wydłużyła się do 8 godzin. teraz to odległość do Ameryki nam nie straszna.
po takim początku mogło być już tylko lepiej. i było. 27 grudnia pozwoliłam sobie nawet na stwierdzenie, że to był najgorszy pod względem zdrowotnym rok w moim życiu i dobrze, że się skończył. 28 obudziłam się z dreszczami, temperaturą i wypasioną grypą, która przeszła w zapalenie tchawicy. tak oto los sobie ze mnie zakpił. nie ma to, jak witać Nowy Rok w piżamie i z Polopiryną zamiast szampana. oł jeeee.