MOSCOW CITY, RUSSIA

wtorek, 19 listopada 2013

I'm friends with the monster that's under my bed

tak się złożyło, że koniec roku to jakiś festiwal delegacji Mishy. prawie co tydzień zostajemy same z Wiewiórem na kilka dni. normalnie jakoś specjalnie mnie to nie rusza, bo nauczyłam się już tym żyć. nawet lepiej, jak go nie ma - przynajmniej gotować nie trzeba.
jasne, że tęsknię i wolę jednak, jak jest w domu, to chyba normalne. tym razem nie było Pana Męża ponad 4 dni i jakoś gorzej to zniosłam, więc nieomal liczyłam godziny do jego powrotu. a gdy ten już nastąpił... po godzinie zaczęłam się zastanawiać, czy ja naprawdę właśnie tego chciałam. otwarta walizka straszy swą zawartością, leżąc oczywiście na samym środku pokoju. wszędzie pełno mishowych rzeczy, porozrzucanych w artystycznym nieładzie, garnek z ziemniakami kipi na piecu, zlew cały w fusach, a w przedpokoju można się zabić na jego butach.
'Kochanie!!! witaj w domu!!!!'
hmmmmm... czasem mam wrażenie, że mam dwoje dzieci. dobrze, że chociaż jedno nie woła, że trzeba mu tyłek podetrzeć. 

Brak komentarzy: