MOSCOW CITY, RUSSIA

poniedziałek, 16 czerwca 2014

The story of my life

M. wypomniała mi, że dawno nic nie napisałam na blogu. hmmm... trudno się z nią nie zgodzić.
cztery miesiące temu czas jakoś dziwnie dostał przyśpieszenia, a i tak nie zawsze jestem w stanie ze wszystkim zdążyć.
chwila dla siebie? no mam. gdzieś od 4 do 5 rano, jeśli naturalnie Suslika nie męczy kolka i nie trzeba jej uspokajać. wtedy mogę spokojnie zrobić swoje ćwiczenia i pójść SAMA do ubikacji. taki drobiazg, a cieszy.
no więc jak jest? jest dobrze. przeważnie (nie byłabym sobą, gdybym trochę nie ponarzekała).
Sajgonki dzięki Bogu zdrowe, rosną i przybierają na wadze. ja zresztą też, no ale przecież nie o tym miało być. oczywiście zdarzają się koncerty na dwa głosy, bo tej coś trzeba, tamtą coś boli, a ponieważ ja sama jestem nerwowa, to i swoje trzy grosze też do tego chóru dorzucam.
ostatnio Wredny przeszedł sam siebie w ataku histerii po 'stracie' (patrz: posiała łajza sama pieron wie gdzie) pieluchy tetrowej, z którą sypia. widowisko było, że się tak wyrażę, bardzo ekspresyjne i nie wiedziałam, czy mam wzywać do niej psychologa, czy już egzorcystę... a sama udać się do psychiatry, bo na rękach miałam rozwrzeszczanego Susła, a w oczach chęć mordu.
taaaak.
kiedy mi źle, powtarzam sobie, że jeszcze tylko trochę. troszeczkę.
wytrzymam, bo muszę. innego wyjścia nie ma.
bo jak nie my, to kto?