MOSCOW CITY, RUSSIA

środa, 26 października 2011

I practise every day to find some clever lines to say


kaaaanaaaaał!!!! :)

jakiż piękny ten nasz listopad... to jest chciałam powiedzieć październik!! taaaa. a guzik z pętelką: chciałaBYM, ale nie mogę, bo koń jaki jest, każdy widzi. tak więc mimo, że tu u nas na wschodzie nie świętują Wszystkich Świętych, ja wczuwam się w nastrój już niemal miesiąc. szaro, buro i ponuro w tej nashej Rashy.
dziś kolejny już raz zostałam wzięta za tanią nianię z Polski. tak tak. zgodnie z hasłem: 'tu jest centrum Moskwy, tu każdy ma nianię', aż strach się czasem przyznać, że spacerujesz z RODZONYM dzieckiem. Mishy w pracy już kilka osób proponowało Filipinki jako cudowne niańki z językiem angielskim. a co tam, że Wiewiórowi czasem trudno ogarnąć dwa języki, dowalmy mu jeszcze trzeci! przecież się przyda. a ja sobie - cytuję: pójdę do kosmetyczki, kupię sukienkę, odetchnę. czasem mam wrażenie, że tu mało kto myśli tak naprawdę o dziecku... staram się zrozumieć i nie oceniać, ale nieraz jest to bardzo trudne, albo wręcz niewykonalne...
yyyy... a może nie chodziło o Wrednego? może to ja wyglądam tak tragicznie, że tylko Filipinka może mnie uratować? :> sic!!!

piątek, 21 października 2011

To the moon and back

nasz Neil Armstrong :)

termometr nie kłamie - zimnooooo!!! niektórzy zapadają z tej okazji w sen zimowy, inni kupują ciepłe swetry i galoty, a ja powiększam swoje i tak niemałe zapasy sadła w okolicach tyłka i bioder.
tak, tak - przyznaję bez bicia. jestem uzależniona nie tylko od kupowaniu Wiewiórowi szmat, ale też od konsumpcji słodyczy. nieważne - czekolada, ciastka, ciasta, batony itd, itp. jedyne, czego się nie tknę, to pączki. a reszta jak najbardziej, w dowolnej ilości. sama nie wiem, jak to się dzieje, że mieszczę się jeszcze w stare ciuchy i przeciskam bez problemu przez drzwi do windy. jedynym logicznym wyjaśnieniem jest Wredny, jako czynnik stale absorbujący i domagający się uwagi. czasem wydaje mi się, że gdyby ktoś pokusił się o policzenie ilości kilometrów, jakie dziennie 'robię', to spokojnie wyszłaby odległość do Księżyca i z powrotem. normalnie kosmos!

wtorek, 18 października 2011

Welcome to the minds of the infamous ones

jestem sama. to nawet lepiej, bo ziarno antypatii do Rashy wykiełkowało w moim sercu i nieźle się tam ma, podlewane codzienną dawką żółci. nie ukrywajmy - mówiąc najprościej - gryzę.
radość ze słońca całkowicie popsuła mi mega-hiper-wypasiona migrena, z którą udałam się na kolejną walkę z systemem, pozostawiając siostrę Mishy Wiewiórowi na pożarcie. i co z tego, że odbieranie świstka trwało mniej, niż minutę, jak dojazd i powrót zajął mi ponad godzinę. niech żyje ludzka BEZmyślność!!! aż ciśnie się na usta klasyczne 'o tempora, o mores!'.
tak więc sprint do domu i wio na spacer - gdzieś przecież musi się ulotnić wiewiórcza energia. gdy wracamy jest już ciemno. włączam światło i cyk. spaliła się żarówka w jedynej lampie w sypialni. ekstra. nieźle już nabuzowana lecę szukać nowej, włażę na łóżko, staję na palcach i dziękuję Bogu, że nie ma tu wysokich sufitów. radość pryska, kiedy w ręce zostaje mi abażur, a z sufitu ponuro zwisa kabel - kikut z jakimś dziwnym tatałajstwem. trzeba było uczyć się na elektryka, a nie 'bawić' w filologie. no ale teraz to tylko 'daremne żale, próżny trud'. uznaję, że toto do mnie nie przemawia i idę po jedyną dostępną lampę przenośną, czyli wielgachną lampę podłogową. radości co niemiara - jako, że z lenistwa nie wymieniliśmy żarówki w salonie, muszę z tym moim 'kagankiem' peregrynować nieomal po całym mieszkaniu.
kroplą, która przelewa czarę goryczy, a raczej jadu, jest mail od nieocenionego LOT'u w takiej mniej więcej treści: uprzejmie informujemy, że państwa lot 18.11. 2011 o godzinie PI został odwołany. możecie państwo go bezpłatnie oddać, albo zamienić na srutututu kłębek drutu w nieokreślonej przyszłości'. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!
gdyby jakims cudem w naszym domu było echo, to powtarzało by ponuro MAĆ...MAĆ... MAĆ!!!!!!

poniedziałek, 17 października 2011

Another Brick in the Wall

dziś nienawidzę Rosji całym swoim jestestwem. za to, co... za całokształt. za moje chodzenie od Annasza do Kajfasza. za trzymanie petentów - nas - na ulicy na mrozie. za łapówki. za brak szacunku dla jednostki. za nierealne terminy i przerośnięta biurokrację. za odległości, pogodę, za przeludnienie. za chroniczny brak słońca. za wszystko.
tak, tak. już widzę reakcje wszystkich 'miłośników' RF. takich, co to przyjechali na dwa tygodnie w lecie, popatrzyli na Kreml, połazili po Twerskiej, przejechali się metrem, kupili obowiązkową wódkę i matrioszkę i wrócili do domu.
nie chcę nikogo obrażać, ale mieszkanie na stałe w Moskwie to nie jest wycieczka. to, co zachwyca turystów, mieszkańcom utrudnia życie: to trochę tak, jak z każdym większym miastem, choćby z naszym Krakowem. no jest piękny. ale czy żyjąc na stałe w KRK codziennie zwiedzasz i imprezujesz? nie. omijasz wycieczkowiczów szerokim łukiem, bo proza życia toczy się gdzie indziej.
najbardziej w Moskwie dokucza jednak coś zupełnie innego. samotność. samotność w 15 milionowym mieście, gdzie każdy się spieszy do swoich zajęć i nie ma czasu na kontakt z drugim człowiekiem. a w weekend rodzina i ciągłe pretensje, że za mało, za szybko, za daleko, nie dziś, następnym razem, jak będzie cieplej itd, itp.
od jutra będę sama przez 3 dni - Misha jedzie w delegację. no i kolejny powód do nienawiści gotowy - CZEMU JA?!!!!???

czwartek, 13 października 2011

This used to be a funhouse But now it's full of evil clowns

po wczorajszej całodziennej bieganinie po przychodniach padłam wieczorem na dziób, dziś rano powtórka z rozrywki. a końca nadal nie widać.
dwa lata temu, chyba w marcu, przechodziłam to samo - badania na tzw. РВП (pozwolenie na pobyt czasowy). i również tym razem mogę śmiało powiedzieć, że celowe zamęczanie ludzi to specjalność tutejszych służb migracyjnych. chcesz mieszkać w Rosji? no to sobie pochodzisz po lekarzach, a może się poddasz i spasujesz - o to przecież chodzi.
pierwszy punkt na liście - oddawanie krwi na HIV. taaaa. prędzej się tu człowiek zarazi, niż w PL, ale nie ważne. pielęgniarka od drzwi wita mnie tekstem 'co wy wszyscy Gruzini tak do nas jedziecie?'. ha. jak miło - wyglądam jak Gruzinka. dobra. nie jest źle.
punkt drugi - przychodnia dla narkomanów. w okienku wita nas informacja: przyjmowanie interesantów we wtorki i czwartki (wczoraj była środa). chcę już do domu, mam dość - szpitale są rozrzucone bardzo daleko od siebie, daleko od metra, w jakichś zaułkach - koszmar. z opresji ratuje mnie urocza pani z recepcji, za radą której idę od kierownika placówki. on - są jednak jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie, też idzie mi na rękę i jazda do trzeciej przychodni.
szpital dla gruźlików. i tradycyjnie informacja: 'Prześwietlenie płuc tylko od 13 do 14. i nie więcej niż 50 osób w jeden dzień'. AAAAAAAAAAA!!!! jest 11 z groszami, a ja mam ponurą wizję kłębiących się przed okienkiem tłumów. czekać, nie czekać - oto jest pytanie. pani w okienku śmiało mogłaby zasilić szeregi moherowych beretów - tak jest uczynna. pomagają 'swoi' - tacy, jak ja wariaci, którzy starają się o te papiery: Rumun i para pięknych Uzbeków. potem pozostaje nam tylko nie tracić poczucia humoru. to 'tyle' na wczoraj.
dziś z sikami przez pół miasta. kocham to. dobrze, że Dziadek nas wyręczył i posiedział z Wiewiórem. nikogo przecież nie obchodzi, że nie masz z kim dziecka zostawić. eh!!!!

czwartek, 6 października 2011

Groundhog Day, czyli Świstak pełną gębą

tak jakoś ostatnio wychodzi, że czwartek to u nas dzień załatwień. lekarze, zakupy, wyjazdy 'papierowe' itd, itp.
dziś przyszła kolej na kolędowanie pod Ambasadą Polandu. tym razem poszło nam szybciej - wiedzieliśmy gdzie się NIE pchać i czego NIE oczekiwać. no i zabraliśmy ze sobą paczkę ukochanych ciasteczek Wiewióra. przynajmniej jemu się nie dłużył czas.
niestety nie mogę powiedzieć, że ogólne warunki oczekiwania uległy zmianie na plus... nie ma ani wody do picia, ani ubikacji dla petentów, a czeka się czasem dwie godziny. eh!!! w skrócie można byłoby to określić jako 'ćwiczenie zamków o suchym pysku'. WSTYD!!!
a w niedzielę idę głosować. Mama mnie wczoraj nie na żarty przestraszyła mówiąc, że PiS depcze po piętach Platformie. nie, żeby była fanką PO, ale słabo mi się robi na myśl o Jarku. jak by się nie starał, do mnie nie przemawia i mam coraz silniejsze wrażenie, że PiS to sekta, a nie partia. tak - my zagranicą głosujemy na listę Warszawską. fajnie - przynajmniej tak się człowiek otrze o stolyce. a tam - wiadomo - cooltura, ogłada, Wiejska i te sprawy.

poniedziałek, 3 października 2011

[Wake me up] when september ends


jak miło obudzić się i zobaczyć niebieskie niebo - nawet, jeśli termometr bezlitośnie sprowadza na ziemię pokazując 5 stopni.
i jakże przyjemnie nie grzebać w błocie... tak, tak, Wiewiór ma nową, sezonową, idee fiks: zbieranie kasztanów. rękami, prosto z ziemi. a potem w ilości półhurtowej taszczymy toto do domu i natychmiast o nich zapominamy. do następnego spaceru. chyba czas najwyższy wyrzucać je w tajemnicy przed kolekcjonerką, bo jak tak dalej pójdzie, to nam wiader zabraknie.
i jeszcze taka refleksja na koniec. niby żyjemy w nowoczesnym świecie, jesteśmy postępowi itd, itp. to skąd do cholery bierze się przesądność? dziś prawie padłam trupem na miejscu po tekście: 'takie piękne dziecko!! nie boi się Pani, że ktoś rzuci na nią urok? proszę natychmiast zawiązać jej czerwona wstążeczkę!!!' AAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!! ludzie!!! że się tak światowo wyrażę: WTF?!!!??!!

sobota, 1 października 2011

I'm alive, yes and no...

dzisiaj mieliśmy za oknem chyba wszystkie pory roku, oprócz lata. lazurowy błękit i granat bliskiej nawałnicy. słońce i deszcz. nie ustaje tylko jedno: koszmarny wiatr.
z okazji soboty i posiadania w domu Pana Męża, postanowiłam urwać się na chwilę ze smyczy i pojechałam do ... centrum handlowego. tak tak. zew zakupoholizmu zaprowadził mnie prosto do działu dziecięcego H&M. w Moskwie tylko w tym sklepie ceny są do przyjęcia, ale... tak, jest 'ale' i to nie takie 'małe ale': dzikie tłumy. jakby wszyscy się zmówili/umówili i postanowili kupować w tym samym miejscu i czasie, albo towary rozdawali co najmniej za darmo. kolejki do kas są tak długie, że każdy trzeźwo myślący człowiek natychmiast by zrezygnował. ja stałam - no przecież powiedziałam wyraźnie: 'TRZEŹWO myślący'. znaczy - nie ja.
a i tak powiem Wam w sekrecie, że NIE MA TO JAK SZMATEKSY!!! :)