MOSCOW CITY, RUSSIA

poniedziałek, 7 stycznia 2013

There's a brand new beat And a brand new song

po ponad miesięcznej przerwie w pisaniu czuję się, jakbym zdradziła bloga. nie powiem, żebym nie miała czasu czy okazji, ale zawsze coś było ważniejsze. a potem doszło do mnie, że jednak nie chcę tworzyć postów nie używając polskich znaków. MakBuka została w Domu 2 jako niepotrzebny balast - w końcu moja waliza, walizka Trunki Wiewióra i torba z podręcznym szeroko pojętym 'wszystkim' wystarczą.
to teraz może grudzień w pigułce. wróciłyśmy do Ojczyzny wcześniej i same, bo Misha był nieustannie w delegacjach. lotu do Domu 1 długo nie zapomnę, a to za sprawą mgły nad Krk. już na stracie, w Moskwie, mieliśmy 50 minut poślizgu. pewnie bym się nie zorientowała, że coś jest nie tak, gdyby nie fakt, że podejrzanie za często skręcaliśmy i kominy Łęgu mignęły mi przed oczami z 7 razy. załoga o niczym nas nie informowała, zapasy paluszków zaczęły się kończyć, a Wiewiórowi znudziły się nawet gry na iPad. gdzieś tak w trzeciej godzinie lotu pilot uprzejmie nas poinformował, że jednak nie da się posadzić samolotu w Balicach i lecimy do stolycy. tak miał na nas czekać autobus do Krakowa. oczami wyobraźni zobaczyłam nasze dodatkowe 4,5 h podróży i ręce mi z majtkami opadły. przeklinałam pilota, ale i powtórka ze Smoleńska w naszej wersji pasażerskiej mi się nie uśmiechała. w Warszawie spędziliśmy jakieś 40 minut i na wyraźne życzenie załogi wróciliśmy do Krk, gdzie bezpiecznie wylądowaliśmy. podróż miała trwać 2,15 minut, a wydłużyła się do 8 godzin. teraz to odległość do Ameryki nam nie straszna.
po takim początku mogło być już tylko lepiej. i było. 27 grudnia pozwoliłam sobie nawet na stwierdzenie, że to był najgorszy pod względem zdrowotnym rok w moim życiu i dobrze, że się skończył. 28 obudziłam się z dreszczami, temperaturą i wypasioną grypą, która przeszła w zapalenie tchawicy. tak oto los sobie ze mnie zakpił. nie ma to, jak witać Nowy Rok w piżamie i z Polopiryną zamiast szampana. oł jeeee.

Brak komentarzy: