MOSCOW CITY, RUSSIA

wtorek, 2 lutego 2010

to be united

od połowy soboty do połowy poniedziałku (wow!) byłam nie tylko mamą, ale i żoną. tak - zgadza się, Misha wpadł z wizytą. dosłownie wpadł.
nawet nie zdążyłam przeżyć szoku 'przyzwyczajeniowego', czego niestety nie można powiedzieć o Olu. nasze wyjście do restauracji w celu poprawienia stosunków damsko - męskich w naszym małżeństwie, zakończyło się ekspresowym powrotem do zanoszącego się płaczem Turkucia. a plany były hm... inne. chociaż czemuż ja się dziwię? nie pamiętam przecież posiłku nie jedzonego w pośpiechu, lub z dzieckiem na ręku.
i jeszcze znaleźć czas na dentystę (już wiem, co czują maluchy, gdy ząbkują, za sprawą chol... ósemek!), odnalezienie działającego bankomatu i spacer. nie mówiąc już o odpoczynku. chyba, że w nocy, kiedy Turkuć naprawdę śpi dłuuuugo. z tym, że nad ranem -ok. 5'tej- zaczyna się kokosić, co oznacza, że będę się przewracać na łóżku z 1,5 h, zanim znów uśnie. a potem zaspana włożę do pralki spodnie z paczką chusteczek w kieszeni ....

Brak komentarzy: