MOSCOW CITY, RUSSIA

piątek, 24 sierpnia 2012

All those fairytales are full of shit

jak sama czegoś nie zrobię, to nici z tego, że będzie dobre/rze. i nie mówię teraz (wyjątkowo :>) o facetach.
zazwyczaj gotuje Mama, a ja wiję się jak piskorz, żeby tylko nikt mnie do kuchni nie zapędził. tak zwane pichcenie mnie nie kręci. z przepisem tym bardziej. do tortów i ciast nawet się nie zabieram. no cóż, czas powiedzieć otwarcie: daleko mi do Okrasów i innych Gesslerów obu płci.
wczoraj nie udało mi się niestety wmówić Mamie, że tak mi się chce 'domowego jedzenia' i zrobienie obiado-kolacji spadło na mnie. jako, że temperatury mamy iście południowe, wybór menu był oczywisty: sałatka. konkretnie klasyczna w moim wykonaniu, czyli 'na winie' (co się nawinie - do miski!). po lekturze artykułu o szwindlach producentów jedzenia (poniedziałkowy Dziennik Polski - polecam!!!), coś mnie tknęło i przeczytałam skład 'kurczaka wędzonego'. brrrrr!!! prawie cała tablica Mendelejewa!!! niby nic nowego i odkrywczego, a jednak zawsze szokuje tak samo: ładne opakowanie, reklama cud-miód produktu, a w środku kicha.
niestety też potwierdziły się moje obawy w stosunku do jedzenia dla dzieci. producenci albo oszukują i jakiegoś - nawet głównego - składnika nie dodają wcale, albo zastępują go nie-wiadomo-czym. i oczywiście dodają konserwanty, sztuczne barwniki i glutaminian sodu - dla smaku. a że nie informują o tym na opakowaniu? a kto by to kupił?!?! reklama robi swoje. a potem dziwimy się, że pupa jak u pawiana, że wysypka, że policzki czerwone. heh.
ja tam wolę wiedzieć, co wsadzam do garnka i że indyk to indyk, a nie 'kurczak z jelenia'.
chyba, że to taka zawoalowana aluzja: konsumenta mamy za jelenia...

Brak komentarzy: